Ten wpis to zebrane na szybko luźne myśli i wrażenia, jakie pojawiły się po pierwszych kilku dniach w Singapurze. Ten kraj, to miasto jest inne od wszystkiego, co do tej pory widziałam. Zaskakuje mnie na każdym kroku i pomyślałam, że fajnie byłoby spisać te zaskoki – a może i dla Was okażą się interesujące?
Spis treści:
Roboty w służbie pokojowej
W różnych hostelach i hotelach się bywało, z niejednej knajpy chleb się jadło… Ale żeby obsługiwały nas roboty, o tego jeszcze nie było. Wyobraźcie sobie moje zaskoczenie, kiedy pierwszego wieczoru w Singapurze, kawę do pokoju przywiózł mi… robot. W Yotelu (tak, to nazwa hotelu) pracuje ich dwoje – Yoshi i Yolanda. Dają z siebie, co mogą, jeżdżąc pomiędzy piętrami i obsługując gości. Na pewno jeszcze o nich napiszę, jednak nie mogło ich w zestawieniu zaskoków zabraknąć J.
Singlish – język, o którym wcześniej nie słyszałam
Język angielski jest określany jako urzędowy w Singapurze. Ponieważ jest to jedno z najbogatszych miejsc na świecie, zakładałam (błędnie), że język będzie tu na bardzo wysokim poziomie. Jakie było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że mam problemy z dogadaniem się z co drugim taxówkarzem czy sprzedawcą?! W hotelach czy lepszych restauracjach oczywiście usłyszeć można perfekcyjny angielski ze wspaniałym akcentem. Jednak większość społeczeństwa porozumiewa się – także między sobą – dziwną mieszanką języków. Głównym składnikiem mieszanki jest oczywiście rzeczony angielski, jednak mocno zabarwiony wschodnimi wpływami. Tak powstał Singlish, którego nazwa to oczywiście połączenie Singapore i English. Singapurczycy tak porozumiewają się między sobą i z mniejszym lub (najczęściej) większym skutkiem również z obcokrajowcami.
Gwiazdkowa restauracja Michelin z jedzeniem za 4$
Jeśli przecieracie właśnie oczy ze zdziwienia, to uwierzcie mi – ja też tak robiłam. To jednak prawda i tylko prawda – w Singapurze znajduje się najtańsza restauracja nagrodzona gwiazdką Michelin. Przypomina raczej bar szybkiej obsługi, zdarza się, że kolejki sięgają kilkudziesięciu metrów, a legenda tego miejsca dawno już przekroczyła granice kraju. Właściciel jednak postanowił, że mimo swojego sukcesu, nie chce podnosić cen, bo zależy mu na tym, aby jego lokal był dostępny dla wszystkich ludzi. Tak, jak było od zawsze. Fajnie, że są jeszcze na tym świecie ludzie, którym sodówka nie uderzyła do głowy, prawda?
Mandat za śmiecenie
Pierwszym, co rzuca się w oczy po wyjściu z lotniska Chengi, to ład i porządek. I czystość, jakiej próżno szukać w innych krajach. Ulice są zadbane i czyste, miejska zieleń wypielęgnowana, a przestrzeń publiczna utrzymana w większym porządku niż najczęściej mój dom. Jednym ze sposobów, w jaki osiągnięto tu taki stan jest nakładanie bardzo wysokich kar. Wyrzucenie śmieci na ulicy jest tu zdecydowanie drogą rozrywką – wiąże się z karą 1000$. Mandat można dostać również za picie i jedzenie w metrze albo za żucie gumy do żucia (do niedawna była nielegalna, obecnie można ją kupić wyłącznie… w aptekach). Istnieją również specjalne patrole ds. czystości toalet. I tak, można dostać mandat za niespuszczenie wody w publicznej toalecie. Surowe kary obowiązują również np. za plucie na ziemię. Wniosek jest jeden – można zadbać o porządek w dużym mieście? Można!
Nowy Rok jest… co miesiąc
Singapur to mieszanka narodowości, kultur i religii. Wśród mieszkańców, najwięcej jest Chińczyków, Malezyjczyków i Hindusów. Ale żyją tu również ludzie pochądzący z Tajwanu, Wietnamu czy Korei (a także Europy). Co ciekawe – mieszka tu też 200 Polaków J. Ten etniczny koktajl powoduje, że dosłownie co chwilę obchodzone jest tu jakieś święto, trwają festiwale, ciągle coś się dzieje. Nowy rok obchodzony jest… 10 razy w roku – wszak Chińczycy świętują kiedy indziej niż Europejczycy, a nawet mieszkańcy innych azjatyckich krajów. Aby nikt nie czuł się pominięty – każdy nowy rok jest tak samo ważny J.
Okazuje się, że mogłabym tak pisać i pisać, bo już pierwsze dni w tym niezwykłym kraju przyniosły mi tyle zdziwień, zaskoków i przemyśleń, że starczyłoby tego pewnie na niewielką książeczkę, a nie na blogowy post. Niemniej jednak muszę lecieć, bo przygoda czeka. Dziś mamy w planach odkrywanie Little India – dzielnicy indyjskiej. Już się nie mogę doczekać tych smaków, zapachów, całego kolorowego szaleństwa, które pamiętam sprzed wielu lat. A właśnie… to mi przypomniało, że dawno nas w Indiach nie było. Chyba muszę poważnie zastanowić się nad nową podróżą! :P