
Nauczanie domowe wciąż postrzegane jest trochę jako ekstrawagancja. Decydując się na nie naraziliśmy się na wiele słów krytyki, której się nie spodziewaliśmy. Wszak chcieliśmy dla naszych dzieci jak najlepiej. Wśród argumentów przeciw tej formie nauczania najczęściej powtarzany był jeden – pozbawicie dzieci kontaktu z rówieśnikami. Doprawdy?
Dlaczego moje dzieci nie chodzą do szkoły?
TUTAJ: pisałam o tym, dlaczego zdecydowaliśmy, że nasze dzieci będziemy uczyć w domu. Krótko przypomnę, że naszą filozofią kształcenia jest doświadczanie. Chcemy, by nasze dzieci poznawały świat, podróżowały, mogły odkrywać samodzielnie to, czego uczyłyby się w sztywnych ramach systemu. Chcemy podążać za ich rozwojem i zainteresowaniami – aby czuły się wolne, a wiedza nie kojarzyła im się z udręką, ale była fascynacją.
Mając zatem możliwości, które sobie stworzyliśmy, wybraliśmy, że w tym momencie życia, nasze dzieci będziemy uczyć sami. Tworząc im okazje do doświadczania świata w sposób najbardziej dla nich naturalny.
Nauczanie domowe – co z kolegami i koleżankami?
Wierzę, że nauczanie domowe ma więcej zalet, chociaż, otoczenie z rezerwą podeszło do naszego pomysłu, dostrzegając głównie wady. Nie wiem, czy to taka nasza narodowa domena, by szukać negatywnych stron, czy przeciwnie – przejaw troski. Wolę myśleć, że to drugie.
Głównym zarzutem wobec edukacji domowej był brak socjalizacji, czyli krótko mówiąc obawa przed zbudowaniem nieprawidłowych zachowań społecznych u naszych dzieci. Miało to być wynikiem braku kontaktu z rówieśnikami.
Zanim podjęłam dyskusję na ten temat, przygotowałam się i sięgnęłam po opinie specjalistów – naukowców, którzy badają procesy socjalizacji dzieci. Co się okazało? Otóż małe dzieci – przedszkolne i młodsze – nie potrzebują stałego, wielogodzinnego przebywania wśród rówieśników, by dobrze się rozwijać. Przeciwnie – to dorośli, rodzice mają najbardziej korzystny wpływ na rozwój społeczny swoich dzieci. To od nich maluchy przejmują wzorce zachowań: rozwiązywania konfliktów, empatii, altruizmu, budowania więzi.
Nie znaczy to, że zupełnie nie potrzebują rówieśników. Już małe dzieci chętnie razem się bawią, jednak niekoniecznie w formie wielogodzinnego kontaktu w przedszkolu czy żłobku. Wraz z dorastaniem relacje z innymi dziećmi stają się coraz bardziej istotne. Jednak czy aby na pewno kontakt z dziećmi w środowisku szkolnym to najlepszy sposób na socjalizację?
Uważam, że niekoniecznie. To wręcz nienaturalne warunki. Na żadnym innym etapie życia ludzie nie przebywają w takiej grupie jak klasa, która jest zbiorem chłopców i dziewczynek w tym samym wieku.
Dzisiejsza szkoła nadal uczy rywalizacji, stawiając dzieciom oceny. System edukacji wymaga, aby wszystkie dzieci były podobne, pasowały do tabelek. Trudno w takiej sytuacji budować empatię wobec kolegów z ławki. Kłótnie i niesnaski są na porządku dziennym. Powiecie: i dobrze! Dzieci muszą uczyć się rozwiązywać swoje problemy. Słusznie. Jednak czy natężenie napięcia w takiej grupie nie jest przesadnie duże dla niestabilnych jeszcze emocjonalnie małych ludzi? Przebywanie przez wiele godzin w otoczeniu tej samej grupy rodzi konflikty. Nawet wśród dorosłych. Dzieciom jest jeszcze trudniej. Czy dzięki temu, że uczą się funkcjonować w takiej grupie, będą lepiej działać w dorosłym życiu, na przykład w pracy? No cóż, wszyscy chodziliśmy do szkoły – czy dzięki temu możemy się cieszyć dobrą atmosferą w swoich miejscach pracy? Wszyscy wiemy, że różnie z tym bywa…
A my socjalizujemy dzieci tak!
To, że nasze dzieci nie spędzają czasu w szkole i przedszkolu, nie oznacza, że są zamknięte w złotej klatce, nad którą dodatkowo zawiesiliśmy parasol ochronny. O nie! Przede wszystkim mają… siebie nawzajem. Razem uczą się współpracować, rozwiązywać spory, troszczyć się o siebie. Gdy są zmęczone swoją obecnością, mogą się rozejść do swoich pokoi i odpocząć. Dzieciaki też potrzebują czasu na pobycie same ze sobą.
Jak wiecie, dużo z dziećmi podróżujemy. Nasze małe i duże podróże są zawsze okazją do poznawania nie tylko innych dzieci, ale także dorosłych. Nie mówię tylko o większych wyjazdach, ale o codziennych wyprawach, np. w ramach mojego projektu Dziecięca Mapa Warszawy. Odwiedzamy place zabaw, gdzie Leo i Mila spotykają dzieci, z którymi się bawią. W ten sposób zawierają naturalne, spontaniczne znajomości – co jest dla mnie za każdym razem równie niesamowite. Bywamy w muzeach, na wystawach i w rodzinnych klubokawiarniach.
W ramach socjalizacji zapisaliśmy dzieci na basen, zajęcia z survivalu, akrobatykę i tenisa – chcieliśmy, by tam miały stałą grupę rówieśników, z którymi mogą zawrzeć trwałe relacje. I to nam się udało. Mają swoje ulubione koleżanki i kolegów. Uczą się dzielenia ze sobą, budowania relacji (oczywiście na swoim poziomie), rozwiązują spory, uczą się empatii. Uważam, że do socjalizacji i budowania więzi rówieśniczych nie jest konieczne przebywanie kilka godzin dziennie w szkole, w otoczeniu dzieci. Przeciwnie – to sytuacja pewnego przymusu, która rodzi rozdrażnienie. To dlatego dzieci po wyjściu z przedszkola czy szkoły są nadmiernie pobudzone lub zirytowane. Dzieci spotykając się ze sobą w różnych sytuacjach życiowych uczą się zasad współżycia społecznego.
Dobrego funkcjonowania w społeczeństwie można się uczyć na wiele sposobów – przebywając z dziećmi w różnym wieku, w różnych okolicznościach. My wybraliśmy taki system, ale wierzymy, że dobra socjalizacja może odbywać się również w szkole przy mądrym wsparciu rodziców i nauczycieli. Niewykluczone, że nasze dzieci kiedyś staną się także jej częścią. I będą na to gotowe.
Nie wiem czemu spotykasz się z negatywna ocena, jeżeli masz taką możliwość to wg mnie nie ma żadnych minusów. Przedszkola publiczne gdzie jest min 20 dzieci w tym samym wieku to przechowalnia. No chyba że jest to małe przedszkole gdzieś są dzieci w wieku 4-6 lat to wtedy ma to jakiś sens, młodsze uczą się od starszych starsze uczą młodszych.
nie oszukujmy się, największe przyjażnie zawiera się w szkole- przyjaźnie na całe życie, takie przebywanie ze soba buduje więż. Pewnie że i ja chodzę z dzieckiem na różne inne zajęcia, piłkę, basen itp ale to zajecia na chwilę, wchodzisz i wychodzisz, dzieciaki nawet za bardzo się nie integrują bo wiedzą, że najsilniejsze są przyjaźnie szkolne. To samo jest z rodzicami, nawet nikomu się nie chce zaprzyjażniać bo to tylko zajęcia dodatkowe.Ciekawe jak to się będzie rozwijać. Znam rodzine wielodzietną, w której też część dzieci uczyła się w domu, wiem, że jedno dziecko wróciło ze względu społecznych do szkoły.
Moim zdaniem wszystko da się zorganizować. Takie przyjaźnie Powiązane ze wspólnymi zainteresowaniami (sport, szachy…) mogą naprawdę integrować. Trzeba tylko chcieć to pociągnąć. Tymczasem w szkole jest teraz ogromny problem. Dzieciaki interesują się przede wszystkim grami komputerowymi. Naprawdę nie wiem jak mogą z tego powstać przyjaźnie na całe życie. Nawet w wakacje wszyscy siedzą w domu bo nie chce im się wyjść na podwórko – „nerdza”. To jest ciekawsze. Także wydaje mi się, ze wcale nie jest to takie proste.
Przyjaźnie w szkole to oszustwo dzieci widzą się tylko na krótkich przerwach i nie tworzy ich żadna więź nie to co w liceum czy na studiach w przedszkolu też można zawrzeć przyjaźnie ale te z podstawówki nie przetrwają
Czyżby to moja rodzina? ;-) Mój najstarszy syn wrócił faktycznie do szkoły po dwóch latach w ED, bo tęsknił za kolegami. Ale najlepszego kumpla ma nie w swojej klasie, a w klasie wyżej, jest to sąsiad – więc taka “socjalizacja mieszana” – trochę że szkoły, a trochę z miejsca zamieszkania. Poza tym wydaje mi się, że mój młody ekstrawertyk wrócił do szkoły także dlatego, że tak łatwiej (pod pewnymi względami) się uczyć. Wiecie, pisze się kartkówkę, sprawdzian – że względnie małego zakresu – i można zapomnieć o temacie. To się sprawdza zwłaszcza z przedmiotów typu historia, muzyka – ale i… Czytaj więcej »
Raczkuje w temacie domowego nauczania od września ub. roku, moja najmłodsza pociecha jest w pierwszej klasie. Dziękuję za post. Pozdrawiam. Ewa
przechodzimy na domowe nauczanie,ale boję się..chociaż jestem przekonana,że jet to dobra droga by córka “stanęła” na nogi ,by nabrała pewności siebie bo niestety molochy pełnych dzieci i “bezradni” nauczyciele nie koniecznie budują dobre relacje..
Uwaga autor pisze sam ze sobą..