Prawdopodobnie podobnie jak Wam, polskie Wybrzeże kojarzy mi się z wakacjami i… smażoną rybą. Za każdym razem kiedy wybieram się nad Bałtyk, pierwszym, co mam ochotę zrobić jest zanurzenie stopy w wodzie. A zaraz potem – nerwowo zaczynam rozglądać się za smażalnią. Taką wiecie – z prawdziwego zdarzenia, gdzie serwowane będą ryby prosto z kutra. W tym roku jednak przeżyłam dwa wielkie rozczarowania, o których zaraz Wam opowiem. W efekcie jednak odkryłam fantastyczne i piękne miejsce, o którym… też zaraz opowiem.
Rozczarowanie nr 1: dotyczy tego mojego marzenia, chętki takiej niepohamowanej, na świeżą rybę. Dobrze, aby nie była bardzo tłusta – chętnie dotychczas wybierałam dorsza. Później dumna i blada czekałam aż zostanie wrzucony na jakąś patelnię z fryturą i z lekkim tylko rozczarowaniem go zjadałam. W tym roku poznałam jednak okrutną prawdę, zatajoną przez lokalnych mieszkańców przed letnikami: każdy, każdziuteńki kawałek dorsza, którego w wakacje zjadamy w smażalni… ma przynajmniej kilka tygodni lub miesięcy i został odmrożony. Dlaczego? Otóż od 1 lipca do 31 sierpnia trwa okres ochronny dla dorsza i wstrzymany jest połów. Więc baj baj świeża rybko!
Rozczarowanie nr 2: powiem prosto z mostu – ceny z kosmosu. Naprawdę z kosmosu. Podrzędny bar w malutkiej nadmorskiej miejscowości kasuje z turystów więcej niż dobra lub bardzo dobra restauracja w Warszawie. Za dwie porcje rozmrożonej ryby z tłustymi frytkami i górką kiszonej kapusty, jakieś napoje i danie dla dzieci zapłaciliśmy ponad 150 zł.
Wtedy powiedziałam dość!
Sublima – restauracja Kołobrzeg
I szczęście całe, bo w innym przypadku pewnie nie odkryłabym najsmaczniejszego chyba miejsca w Kołobrzegu! Kołobrzeska Sublima leży na drugim gastronomicznym biegunie w porównaniu do smażalni. Wnętrza są eleganckie i przyjemne dla oka, obsługa przesympatyczna i kompetentna, a jedzenie… no właśnie, to przecież smak jest najważniejszy. Jest pysznie!
Wszystkie dania mają w sobie jakiegoś “zakrętasa”, są wariacją na temat tego, co znamy. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa :) Każde kolejne danie przyniesie jakiś zaskok – czy to będzie śledziowa przystawka, nietradycyjna zupa rybna czy zwykłe fish&chips. Oczywiście, że rybę z frytkami zamówiłam dla dzieci… I jasne jest również, że sporą część im wyjadłam :P Była tak pyszna, że nie dało się inaczej, nawet nie próbowałam się powstrzymać!
Z cieknącą ślinką wspominam zupę gulaszową (rewelacja!), a Tomek steka – najlepszego, jakiego można zjeść w promieniu wielu kilometrów.
Najfajniejsze jest to, jak tam trafiliśmy. Rzecz jasna, że nie przypadkiem :) Miejsce poleciła mi Czytelniczka, słuchając na Instastories mojego narzekania na fakt, że Kołobrzeg jawił mi sie jako miasto zanurzone w niezbyt świeżej fryturze ;) Po wejściu zastanawiałam się czy na pewno wizyta z dziećmi jest dobrym pomysłem. Jest wspaniałym! Czekają na nich sympatyczni kelnerzy (super pro-dzieciowi, co zdarza się rzadko), kolorowanki, kredki i dziecięce, proste i smaczne dania. A skoro Leon, koneser krytek i ketchupu, dopytuje, kiedy pójdziemy tam kolejny raz, to “wiedz, że coś się dzieje” ;)
Pychotka! Wygląda super <3
Jak będziecie następnym razem w Koło, wpadnijcie tam – serio jest dobrze! :)