Są takie dni które wcześniej szczegółowo planujesz – bo pogodzenie bycia mamą, żoną, córką, pracownikiem, blogerem czy kim tam jeszcze chcemy być, jest trudne (co za eufemizm cholerny, he he). Wtedy dzień zaczyna się wcześnie, świeci słońce, ćwierkają ptaszki. Jest pięknie, a Ty czujesz, że wszechświat Ci sprzyja. Wszystko idzie jak z płatka, na drodze zielona fala, wszystko jest na czas i w punkt. Znacie to? Ja też nie. A przynajmniej dziś nie było tak ani odrobinę, było tak:
Wybiegamy z domu razem z Leonem spóźnieni, pędzimy na zajęcia w Zamku Królewskim, niedoczas milion. Bo chciałam przed wyjściem puścić posta, bo Leon musiał dooglądać bajkę, a jak już jedną nogą byłam za drzwiami – Mili przypomniało się, że uwielbia mleko i jest bardzo, ale to bardzo głodna. Więc spóźnieni, na dodatek bez śniadania (no, brawo, brawo, zaraz sie jakaś Fundacja odezwie, żeby się o dzieci zatroszczyć :P). Spoko, myślę gorączkowo, gdybym była sama, to trudno, zjem kiedyś tam. W obiad, albo jutro. Ale jest Leny, nie chcę, żeby pół zajęć wiercił mi dziurę w brzuchu o jedzenie, w sumie to podstawowa potrzeba, niech ma. No to Żabka, podjeżdżam na pewniaka, z zamiarem kupienia ulubionej bułki Leona – takiej z dużą ilością budyniu.
I co? I nic. Już nie ma?! – pytam z rozpaczą w głosie. “W ogóle nie było. Dziś są pączki, wszyscy jedzą pączki. Ile pani chce pączków?” – usłyszałam w odpowiedzi. “A z czym są?” – już po sekundzie żałuję, że zadałam to pytanie. “No teraz to z dżemem chyba robią wszystkie”. Tu poczułam się uspokojona, dokładnie o to mi chodziło – czy z majonezem, z suszonymi pomidorami czy może… z dżemem. Pani przy tym patrzy na mnie z politowaniem jak na debila, więc dygam leciutko, proszę o cztery i już prawie biegnę. W myślach się pocieszam, że jest tyle dżemowych opcji, że naprawdę niewielkie są szanse, że trafię akurat na znienawidzone, różane nadzienie.
Wsiadam do samochodu, zapycham dziecko pączkiem, pędzimy. Na światłach wgryzam się w swojego pączka. Jedna milisekunda przyjemności i co? I dupa. A raczej róża. Fak, na dodatek takiej ilości nadzienia nie widziałam chyba nigdy. Próbuję je jakoś wydłubać, oczywiście wszystko się upaćkało, kurtkę mam w tym dżemie, za chwilę lepi mi się kierownica, masakra. Dobrze, że mam ze sobą zestaw każdej mamy, w którym najważniejszym elementem są oczywiście mokre chusteczki. Od kiedy zostałam mamą, robię nimi dosłownie wszystko. No, ale już już, nie zagłębiajmy się w szczegóły, chyba aż tak blisko nie chcemy się poznać :P
Zajęcia były fajne i o nich innym razem napiszę, tuż po ich zakończeniu musieliśmy się niemalże teleportować do Mordoru. To moje najnieulubione miejsce w mieście, które odwiedzam tylko w stanie absolutnej konieczności. Dziś sprowadziło mnie tam spotkanie z notariuszem. Nie było opcji pogodzić tego z randką z Synem, musiałam go zabrać na spotkanie. Wbijamy zatem do pokoju dyrektora, gdzie czekał już jego wspólnik i pani notariusz. I ja z Leonem. Na szczęście dziś Tłusty Czwartek, wszędzie pączki – dostał jednego i usiadł zadowolony obok mnie. Nudy, nudy, no wiadomo – prawniczy bełkot, każdy odpłynął w swoje myśli (lub/i telefon). Oczywiście wszystko się przedłużało, niemiłosiernie, jak zawsze. Siedzimy siedzimy, pani notariusz coś tam uzupełnia, coś sprawdza, pełna powaga. Nagle Leon postanowił wyrwać nas z zamyślenia piosenką. I to byłoby nawet do przełknięcia, gdyby nie to, że – pozwolę sobie zacytować – tekst piosenki brzmiał: “kupa kupaaa kupa kuuuuupa kupa kupa”.
Jeden dyrektor z drugim mało się nie zakrztusili swoim espresso, pani notariusz (w typie eleganckiej sztywniary) zrobiła oczy jak pięć złotych. Gdyby było miejsce, weszłabym pod fotel. Ale niestety – pozostało mi tylko spłonąć rumieńcem…
Później nie było nic żenującego na tyle, by warto było o tym wspominać. Jak skończyliśmy, wybraliśmy się do Galerii Mokotów, żeby coś zjeść. Wszystko fajnie, pięknie – do momentu jak wyszliśmy. Marzyłam już wtedy tylko, żeby jak najszybciej być w domu. Nie tylko dlatego, że moja torba ważyła dziś 189 kilogramów. I wtedy wydarzyło się to, co czasem śni się ludziom gdy mają koszmary – nie było mojego auta. Chodziliśmy z Leonem od alejki, do alejki, poziomu motyla i żółwia, cyfry, numery, wszystko zlewało mi się w jedną chaotyczną całość. Zawsze, ale to naprawdę zawsze robię zdjęcie zaparkowanego samochodu, przynajmniej jeśli wybieram się do sklepu chociaż odrobinę większego niż osiedlowy warzywniak. Ale dziś był TEN dzień, ustaliliśmy to. Szwędaliśmy się po tym parkingu ze dwa tygodnie, kiedy zrezygnowany Leo podrzucił mi pomysł naciskania pilota… Miałam już wizję koczowania w Galmoku, gdy wydarzył się CUD. Znaleźliśmy go.
Radość nie miała końca, tym bardziej, że wyjechaliśmy z parkingu prościutko w gigantyczny korek. Nie będzie zbyt wielkiej przesady, jeśli napiszę, że w tym oto korku dojechaliśmy pod samiusieńki dom. Była w tym wszystkim jedna słodka myśl, która kołatała mi w głowie. Otóż w ubiegły weekend zepsuła nam się zmywarka – klasyk pt. “podczas mycia zbiła się szklanka, której resztki zatkały zmywarkę, która pluła wodą gdzie popadło”. Tomek pół soboty i trochę niedzieli spędził dłubiąc w niej na wszystkie sposoby, bez skutku. Okazuje się, że do wygodnych rzeczy człowiek się szybko przyzwyczaja – gdy zmywarka działa, w ogóle tego nie zauważamy. Jak się popsuje, od razu rzuca się w oczy, że coś jest nie tak. Może to przez ten stos brudnych naczyń w zlewie (tfu, chciałam napisać wszędzie). Toczyliśmy nierówną bitwę z garami, talerzami, kubkami i sztućcami – w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że brudzimy tego jak pułk wojska.
Dlatego ta myśl, która kołatała mi w głowie była radosna. Bo dziś po południu był umówiony serwisant, który miał podarować zmywarce nowe życie. Czy był, pytacie?
Był, był. Szkoda, że osobiście nie widziałam jego miny, kiedy okazało się… że zmywarka działa idealnie.
Samouzdrowienie. Za 130 zeta.
Uśmiałam się po pachy :D A Jan ze mną jak się matka chichotała, bo to nie ma tak, że sama czytam sobie, muszę na głos czytać :) także masz dwóch ulubionych ‘czytaczy ‘ ;-)
uwielbiam mieć takich Czytaczy! buziaki dla Was :*