Czyli kilka słów o weekendowym, rodzinnym biwakowaniu (i dlaczego to super pomysł, nawet jeśli perspektywa spania w namiocie nie budzi w Tobie entuzjazmu…).
Przyznam się bez bicia, że harcerz, skaut czy backpacker ze mnie żaden. Miałam tam jakieś delikatne doświadczenia z namiotem, głównie podczas naszej podróży przez Bałkany, a jeśli chodzi o beztroskie wędrowanie to przede wszystkim wyprawa do Indii (o jednym i o drugim może kiedyś napiszę, bo warto – oba te doświadczenia zostały we mnie, w jakiś sposób wpłynęły na moje postrzeganie świata i jeżdżenia po nim).
Szczęśliwie – Najlepszy Tata na Świecie to zawodnik wybitnie doświadczony jeśli chodzi o wędrówki (głównie górskie), spanie na łonie natury i przemierzanie świata tymi nieutartymi szlakami. Szczęśliwie, bo tylko dzięki temu udało nam się przełamać schemat dobrych hoteli, SPA i egzotycznych podróży. Nie powiem, że zamieniam na stałe jedno na drugie, za to z pełną świadomością mogę powiedzieć, że nasz ostatni eksperyment z rodzinnym biwakowaniem był super uzupełnieniem i na pewno będziemy to powtarzać.
Sam pomysł to jak zazwyczaj u nas – pełen spontan. Czyli piątkowy ranek, przy porannej kawie leniwie zerkam na prognozę pogody w telefonie i nagle dociera do mnie, że przed nami prawdopodobnie ostatni ciepły, ale tak prawdziwie ciepły, weekend w tym roku. W związku z tym szybki telefon do Tomka, zerknięcie w net, żeby ogarnąć jakąś wodę w bliskiej okolicy Warszawy (ale aby nie było to miejsce, które ogarnęło sobie tysiąc osób oprócz nas…), później wyszukanie najbliższego sklepu sportowego (w naszym przypadku był to Decathlon – polecam, bo można w jednym miejscu kupić wszystko, co potrzebne jest do uprawiania przeróżnych sportów, plus mają swoją markę, więc ceny nie są zawrotne i możemy spróbować czegoś, na co normalnie szkoda by nam było pieniędzy). Później jeszcze tylko szybkie (z dwójką dzieci słowo SZYBKIE nabiera zupełnie nowego znaczenia) zakupy okołospożywcze i w zasadzie jaaaaazda!).
Jako że szybkie zerknięcie do Internetu pozwoliło mi jedynie zapamiętać, że kierunkiem, w jakim chcielibyśmy się udać jest brzeg Narwii, konkretnego miejsca na obozowisko szukaliśmy ponad półtorej godziny. Jednak był to czas dobrze zainwestowany – w końcu, jakby nie patrzeć, wybieraliśmy nasz dom na następne dwa dni, prawda? Znalezione przez nas miejsce było w zasadzie zupełnie zwyczajne. Spełniło przyjęte przez nas kryteria minimalne – było przy samej wodzie, piaszczyste, otoczone lasem, dość odludne, a jednak wyglądające na bezpieczne (jesteśmy szaleńcami, jednak nie wariatami, tak?) i pozwalające nieopodal zaparkować samochód – na tyle blisko, że wygodnie mogliśmy do niego podejść po potrzebne rzeczy, ale jednak w odległości pozwalającej patrzeć na naturę, a nie karoserię…
Miejsce jest ważne, ale nie najważniejsze. Brzmi jak banał, koszmarnie, wiem. No, nic nie poradzę na to, że taka jest prawda. I chociaż wydawało mi się, że ze sobą przywieźliśmy tylko sprzęt campingowy i jedzenie, na miejscu okazało się, że mieliśmy też naprawdę spore zasoby magii.
Magii bycia razem. Uważnej rozmowy. Obserwowania wschodu i zachodu słońca. Czarów rosy, która przychodzi po upalnym dniu na plaży. Rozgwieżdżonego do granic nieprzyzwoitości nieba. Smaku własnoręcznie upieczonych na patyku nad ogniskiem kiełbasek. Magii kąpieli w okrutnie zimnej wodzie, puszczania kaczek, podglądania ławic ryb i słuchania ptaków. Budowania piaskowych pałaców, zbierania kolorowych kamyków, nazywanych perłami i diamentami. Magii zabaw najprostszych i najbliższych naturze. Bliskości we czworo. Nie mieliśmy zegarków, ale mieliśmy czas, odwrotnie jak często w biegu tygodnia. Skubaliśmy wspólnie ogromny słonecznik, objadaliśmy się owocami na kocu i leniwie, zwyczajnie i najprościej – byliśmy razem.
Cudownie było patrzeć ile frajdy, takiej czystej życiowej radości mieli Leon i Mila. Każde z nich korzystało z tego czasu inaczej, wiadomo. Ale jestem przekonana, że oboje mieli wartościowy czas, który w pamięci Leona zostanie na długo. Może na zawsze? Wspaniale było siedzieć sobie we czworo na kocu, przy małym ognisku. Przytulaliśmy się, rozmawialiśmy, śmialiśmy, jedliśmy proste, pyszne rzeczy. Wraz ze zmierzchem zasnęła przytulona do mnie Mila, trochę później Leon umościł się z drugiej strony i wpatrywał się w gwiazdy. Oczy powoli mu się zamykały, aż Morfeusz porwał go w swoje ramiona. Pachniało dymem z ogniska, było ciepło, ale już nie gorąco – przyjemna ulga po trzydziestostopniowym upale. A my z Tomkiem piliśmy gorzką herbatę, którą on zaparzył przed wyjazdem z domu, a która nie miała nawet szansy ostygnąć w takiej temperaturze. Piliśmy ze wspólnego kubka, otoczeni wspólnymi dziećmi, które usnęły wyczerpane po cudownym dniu. Może być lepiej?
Kiedy wślizgiwałam się do swojego śpiwora, czułam szczęście. Wypełniało mnie takie poczucie bycia w odpowiednim miejscu i czasie.
I choć skłamałabym pisząc, że się wyspałam, albo że nie czułam się rano jakby mnie ktoś poturbował – to po tysiąckroć było warto. Cieszę się, że spróbowaliśmy, jestem pewna, że powtórzymy.
Was też zachęcam. Wybierzcie się choćby na kilkugodzinny piknik.
Obiecuję, że nie będziecie żałować.