O tym, jak przestałam grać w pokemony

pokemony

Mam tak, że kiedy zjem coś słodkiego, często przychodzi mi ochota na słone paluszki albo ogórki kiszone. Na coś przeciwnego, ostrzejszego. No, tak mam i koniec, zdążyłam się już przyzwyczaić. Wydaje mi się, że działam tak nie tylko jeśli chodzi o smaki. Za mną bardzo dobry, wiosenny, uśmiechnięty i pełen miłości weekend. Był na tyle udany, że chyba stać mnie dziś na trudną opowieść. Nie podzieliłam się tą historią z nikim, choć wydarzyła sie wiele miesięcy temu, nie byłam w stanie. A dziś…? Dziś chciałabym spróbować.

Ona. Wysoka blondynka, włosy w kucyk, zawsze uśmiechnięta. Swoim entuzjazmem i radością dzieliła się z otoczeniem. Są ludzie, którzy niczym żarówki, rozświetlają przestrzeń wokół siebie. Taka była, Marta*. Niby każdy wiedział, że chorowała, ale w licealnych czasach wszyscy jesteśmy nieśmiertelni, więc kto by się przejął. Tę relację poza zwykłe, suche “cześć” ze szkolnego korytarza, wyniósł mój przyjaciel. Przyjaciel, który zupełnie niespodziewanie z nią się zaprzyjaźnił.

Nie mogę powiedzieć, że byłyśmy szczególnie blisko. Jednak wspólne imprezy, spotkania, później też wyskoki za miasto na kilka dni – wszystko to sprawiło, że poznałyśmy się trochę. Wtedy widziałam już, że za tym ślicznym uśmiechem jest jakaś powaga. Może dorosłość, która przyszła za wcześnie. Jednak smutek, gdyby się przypatrzeć dokładnie. Opowiadała o chorobie, ani dużo, ani mało. W sam raz, abyśmy wiedzieli, że to, z czym się zmaga jest poważne. I wciąż na tyle niewiele, aby nas to nie przestraszyło. Przywykliśmy. I do tego, że szybko się męczy i że znika czasem na tydzień czy dwa do szpitala. Albo gdzieś tam, ale zawsze wracała. Z uśmiechem.

Bez zbędnych słów, któregoś dnia każda z nas poszła w swoje życie. Tak się przecież zdarza gdy kończymy szkołę czy się przeprowadzamy. Cisza, która się przedłuża i stopniowo, zupełnie niepostrzeżenie staje się zerwanym kontaktem.

Czas. Był lipiec ubiegłego roku, kiedy dałam się zainfekować pokemonowym wirusem. Chwilę się opierałam, jednak wygrała ciekawość. O co w tym chodzi? Wiedziałam, że muszę unikać tego rodzaju pokus, bo moja łatwość wkręcania się w takie historie jest wręcz legendarna. Wiecie jak jest, chciałam tylko zerknąć. Aha. Nie wiedzieć kiedy zaczęłam ganiać pokemony, przemierzać dodatkowe kilometry “wysiadując” jaja i ekscytować się całkiem serio złapaniem… Pikachu. Trochę było mi wstyd przed samą sobą, Tomasz patrzył na mnie jak na pomyloną, a ja dzielnie je kolekcjonowałam. Wkręt trwał tydzień, może trochę dłużej, jednak oddawałam mu się całym sercem.

Któregoś dnia zamiast odpocząć podczas popołudniowej drzemki Mili, dreptałam kilometry kręcąc się z wózkiem po dzielnicy w poszukiwaniu Pokemonów (wiem jak to brzmi, ale… no obiecywałam prawdę, tak?). Ten, kto kiedyś spróbował, doskonale wie, a tym, którzy od takich rzeczy trzymają się z daleka, wyjaśnię, że w tej grze były tzw. Pokestopy. To ten kawałek, gdzie wirtual mieszał się z realem – czyli na specjalnej mapie zaznaczone były punkty (w rzeczywistości budynki, pomniki, charakterystyczne miejsca i tym podobne), do których należało podejść, aby dostać bonusy.

Przyznaję, że trochę się zdziwiłam, gdy podczas wędrówki aplikacja pokazała mi kolejny bonusowy punkt… na pobliskim cmentarzu. Jakoś niestosowne mi się to wydało. Szybko jednak przekonałam samą siebie, że w sumie nie ma nic złego w wejściu na dwie minuty na cmentarny teren. Ostatecznie skusiła mnie będąca na wyciągnięcie ręki pokemonowa nagroda. Weszłam, dosłownie kawałek, może 30 metrów w głąb głównej alejki. Zgarnęłam, co moje i już, już miałam wychodzić. Zatrzymałam się, chyba żeby poprawić Mili pieluszkę, którą była przykryta. Gdy podniosłam oczy znad wózka, aż wstrzymałam oddech.

Stałam przed grobem Marty. Sprawdzałam wciąż na nowo – zgadzało się imię, nazwisko, data urodzenia, wszystko. Upewniałam się kilka razy, bardzo chciałam odkryć, że to jednak nie ona. Było nawet zdjęcie, ale wyglądała na nim inaczej niż ją zapamiętałam. Pewnie dlatego, że zostało zrobione kilka ładnych lat po tym jak widziałam ją ostatni raz. Stałam w osłupieniu, długo.

Schowałam ten głupi telefon do kieszeni. Bo jak to tak… Ona tu, a ja ganiam Pokemony? Mam czas, którego jej zabrakło, może warto poświęcić go na coś, po prostu COŚ. Zapiekł mnie wstyd.

W jednej, krótkiej chwili odkryłam, że jednak jesteśmy śmiertelni. I staram się nie tracić moich chwil, bo ich pula jest ograniczona…

Jaki jest morał tej historii? Jest jakiś? Nie wiem, powiesz mi? Może to historia o tym, że już nie gram w Pokemony. A może nie tylko o tym…?

Ps. Na zdjęciu to nie jest Marta. Ale mogłaby być.

 

.

* Zmieniłam jej imię, nie chcę nikogo ewentualnie poranić, mam nadzieję, że zrozumiecie i wybaczycie. To jedyny fikcyjny kawałek wśród dzisiejszych słów…

Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Wypaplani.pl
Wypaplani.pl
7 lat temu

Spróbowaliśmy z dzieciakami Pokemonów zeszłego lata podczas wycieczki do lasu. Niestety szybko okazało się, że Pokemony to stworzenia miejskie, więc kolejna wycieczka pokemonowa, to była wycieczka rowerowa na osiedlu. Jakoś specjalnie nie oszaleliśmy jednak na punkcie Pokemonów. To był w sumie ostatni raz, gdy odpaliliśmy aplikację :)