Kiedy 2 lata temu zaczynaliśmy rodzinną przygodę z Koroną Gór Polski, nie mogłam doczekać się tego wejścia. W końcu Rysy to Rysy, dach Polski. Wyżej w naszym kraju się nie da. Jest jakaś magia gór wysokich, której nie da się znaleźć nigdzie indziej. Mimo niezaprzeczalnego uroku innych pasm górskich, Tatry mają w moim sercu miejsce szczególne. Tuż obok Bieszczad, ale Bieszczady to zupełnie inna historia. Sądziłam, że Rysy z dzieckiem to wysoko postawiona poprzeczka. Plan okazał się ambitny, ale jak najbardziej do wykonania.
Spis treści:
Partnerem wpisu jest M.C.M. Klosterfrau Healthcare Sp z o.o. (marka junior-angin) – ekspert od bólu gardła dla dzieci. Syrop i tabletki na gardło odegrały w naszej wyprawie ważną rolę. Nie uprzedzajmy jednak faktów!
Zanim wyruszycie, czyli słów kilka o przygotowaniu
Na wierzchołek Rysów prowadzą dwa szlaki – po polskiej i słowackiej stronie Tatr. My zdecydowaliśmy się wchodzić od strony słowackiej z dwóch powodów. Po pierwsze nie mieliśmy ochoty na długi (i nudny w gruncie rzeczy) spacer asfaltem do Morskiego Oka, który znacznie wydłuża wejście po polskiej stronie. Po drugie i ważniejsze – jako, że postanowiliśmy wchodzić razem z Leo, wybraliśmy drogę, która uznawana jest za łatwiejszą. O niej dziś opowiem i ją właśnie polecam na wejście z dzieckiem.
Wiem, że będą to czytały osoby o zróżnicowanym stopniu górskich doświadczeń. Tych bardziej doświadczonych z góry przepraszam za oczywistości w tym paragrafie. Patrząc jednak po zachowaniu ludzi na szlaku – wciąż wiele jest do zrobienia jeśli chodzi o uświadamianie tych najbardziej elementarnych rzeczy.
Przygotowanie fizyczne
Nie uważam, że słowacki szlak na Rysy jest bardzo trudny. Z pewnością jest za to długi i może być wyczerpujący – trasa ma bowiem 20 km. I nie jest to 20 km spacerku po płaskim ;)
Absolutne minimum to kilka wyjść w niższe partie gór. Sprawdzisz w ten sposób wytrzymałość swoją i dziecka, będziesz mieć okazję przetestować sprzęt i upewnić się, że oboje macie na to ochotę.
Czekanie na pogodę
Dla mnie to było najtrudniejsze – czekanie na pogodę. Wejście na Rysy było moim tegorocznym marzeniem urodzinowym. Uparłam się, aby w tym roku spróbować je zrealizować. Spędziliśmy w Tatrach ponad 3 tygodnie, czekając na odpowiednie warunki. Ci, którzy na bieżąco śledzili nasze zmagania na Instagramie, wiedzą o czym mowa. Krótko mówiąc – mieliśmy (dosłownie!) pod górę!
Pobyt w Tatrach zaplanowaliśmy na końcówkę sierpnia i pierwsze dni września – aby uniknąć wakacyjnych tłumów i letnich upałów. Pod tym względem trafiliśmy idealnie, bo faktycznie nie było ani dużo ludzi, ani gorąco. Był za to deszcz. Padał nieprzerwanie przez 10 dni, zmieniając się z lekkiego kapuśniaczka po ścianę wody, która spadała z nieba. Z naszego pokoju obserwowałam szaro-sine niebo i zastanawiałam się czy i kiedy skończy się opad. Zanim się skończył – zdziesiątkował nas rotawirus. Dzień później – na Rysach spadł śnieg, o czym donosili w sms-ach, wiadomościach i telefonach wszyscy znajomi i nie-znajomi. Zdążyliśmy tylko kupić raczki, kiedy śnieg się stopił. Wtedy jednak – szlak został zamknięty z powodu zaplanowanej dwumiesięcznej konserwacji. Po ustaleniu szczegółów okazało się, że szczęśliwie dla nas – tylko od polskiej strony.
Nieprzewidziane trudności
Kiedy wydawało się, że Ten Dzień jest na wyciągnięcie ręki, Leo i Mila zaczęli skarżyć się na ból gardła. Polskie lato, chciałoby się rzec! ;) I tutaj skórę uratował nam junior-angin. Lubię te produkty i mam je w apteczce, niezależnie od pory roku.
Junior-angin lubię za skuteczność w działaniu i dobry skład. Produkty dopasowane dla dzieci w różnym wieku – dla najmłodszych, już od pierwszego roku życia, jest syrop o smaku czereśniowym. Dla starszych – truskawkowe lizaki i tabletki do ssania. Głównym składnikiem jest porost islandzki, do tego malwa (syrop) oraz witaminy B5 (tabletki, lizaki) i C (lizaki). Co warte podkreślenia w przypadku najmłodszych, syrop junior-angin nie zawiera cukru, sztucznych barwników, glutenu, laktozy, ani alkoholu.
Tak więc, kiedy dzieci zaczęły mieć suchy kaszel i narzekały na drapanie w gardle – sięgnęłam do apteczki po syrop junior angin, który działa zarówno na ból gardła jak i kaszel. Junior-angin działa na ból gardła, tworząc warstwę ochronną na błonach śluzowych, łagodzi podrażnienia i nawilża.
Co spakować?
Ubrania adekwatne do pogody, z założeniem, że im będziemy wyżej, tym będzie zimniej. Różnice w temperaturze naprawdę robią wrażenie – tego dnia w Zakopanem było 16 stopni i pełne słońce, tymczasem pod wierzchołkiem Rysów Leon bawił się śniegiem! Poza ubraniem się “na cebulkę”, dla każdego spakowałam dodatkowo polar, koszulkę, parę skarpetek i getry.
Picie – u nas woda i herbata z malinami w termosie. Przy szlaku są 2 schroniska, w których można kupić napoje i jedzenie, jednak jedno z nich jest na początku trasy, a drugie już przy końcu.
Przekąski – podobnie jak w kwestii napojów – po drodze można uzupełnić zapasy. Wolałam jednak zabrać trochę więcej, tak na wszelki wypadek.
Pozostałe rzeczy, które zabraliśmy: apteczka pierwszej pomocy, papierowa mapa, czołówka, powerbank i ładowarka do telefonu, plastry, peleryna przeciwdeszczowa.
Nasze Rysy z dzieckiem
To był szalony dzień i piękna przygoda. Nie zakładaliśmy, że za wszelką cenę wejdziemy na szczyt – liczyła się frajda i podjęcie próby. Nasza trasa wyglądała tak:
Chcieliśmy uniknąć tłumów i dać sobie spory zapas czasu, więc… pobudkę zaplanowaliśmy na 3:00 w nocy. Tak, na trzecią! Pół godziny na przygotowanie się do drogi, półtorej na dojazd do parkingu przy stacji elektriczki Popradske Pleso. Wszystko poszło (o dziwo!) zgodnie z planem i o 5:00 zaczęliśmy podejście. Pierwsze kilometry szliśmy przy świetle czołówek, dzień dopiero leniwie wstawał i było naprawdę chłodno. Przez chwilę bałam się czy nie jesteśmy jednak zbyt lekko ubrani. Każdy kolejny krok i kwadrans marszu upewniał mnie w przekonaniu, że nic z tych rzeczy.
Pierwsza część drogi to spacer asfaltową drogą, podobną do tej, która wiedzie nad Morskie Oko. Tu było jednak ciekawiej, bo prawie od samego początku towarzyszyły nam piękne widoki Tatr Wysokich.
Pierwsze rozwidlenie szlaku – przy Popradzkim Stawie pożegnaliśmy asfalt na rzecz kamienistej miejscami ścieżki, która coraz śmielej pnie się do góry. Na skrzyżowaniu dróg pozostawione są pakunki – woda mineralna, grube bale drzewa, soki i wiązki chrustu na opał. Chętni turyści mogą zabrać ze sobą taki pakunek i dowiedzieć się jak to jest pracować w zaopatrzeniu schroniska. W nagrodę – szacunek mijanych turystów i herbata w Chacie pod Rysami.
Powoli wyszliśmy z lasu, wokół piękna kosodrzewina i co moment spektakl gór i chmur, dla którego można stracić głowę. Za nami 6 km drogi, przed nami… większość. Humory wyśmienite, pogoda jak marzenie. Poczuliśmy, że dziś góry nam sprzyjają.
Nic, ale to absolutnie nic nie smakuje jak gorąca herbata z sokiem malinowym pita wysoko w górach w chłodny dzień. Ona nawet pachnie magicznie, dodając sił już po niewielkim łyku.
Jesteśmy na wysokości 1625 metrów n.p.m. i mijamy Rozejście nad Żabim Potokiem. Odbijamy na czerwony szlak, do Chaty pod Rysami – najwyżej położonego schroniska w Tatrach. Ta ścieżka jest bardziej stroma od poprzedniej – jeszcze nie wiemy, że na tym szlaku każdy kolejny etap jest bardziej stromy (i po ludzku trudniejszy) od poprzedniego. Póki co – świadomość, że połowa drogi w górę już za nami, dodaje nam skrzydeł.
Powoli wchodzimy do Żabiej Doliny Mięguszowieckiej – szczytu jeszcze nie widać, ale krajobraz zmienia się zdecydowanie. Coraz mniej tu roślinności, za to mnóstwo kamieni i porostów. Leo żartuje nawet, że wygląda to trochę jak na księżycu.
Żabi Staw w promieniach porannego słońca wygląda przepięknie. Robimy tu kolejny z wielu krótkich postojów, nie tylko dlatego, żeby nacieszyć się tym widokiem. Nóżki muszą odpocząć, a i herbatka sama się nie wypije, prawda?
To fragment trasy, którego obawiałam się najbardziej – sztuczne ułatwienia. To te miejsca mają na myśli sceptycy, którzy twierdzą, że wejście na Rysy z dzieckiem to nienajlepszy pomysł.
Jak widać na zdjęciu – okazały się bułką z masłem. Zamontowane drabinki i metalowe kładki nie są specjalnym wyzwaniem, nawet dla 9-latka. Może podczas opadów lub przy niższej temperaturze są w tym miejscu użyteczne. My mieliśmy wrażenie, że wcale nie ten odcinek był najtrudniejszy i nie wiem, dlaczego akurat on został zaporęczowany.
Wkraczamy do Swobodnego Królestwa Rysów
Symboliczna kolorowa brama nawiązuje do himalajskich tradycji. Już za zakrętem jest Chata pod Rysami, ta świadomość i wizja chociaż krótkiego odpoczynku dodają sił.
To jedno z najbardziej znanych miejsc na szlaku – toaleta położona najwyżej w Tatrach. Warunki może i spartańskie, ale widok jak nigdzie indziej.
Po krótkim odpoczynku, ruszamy dalej – przed nami najbardziej stromy i wymagający fragment trasy. Jak widać po znaku – to również ostatnia chwila, aby zdjąć szpilki. Zbieranie dziwnych szyldów to chyba konik właściciela, bo nieopodal stoi… przystanek autobusowy.
Cóż to był za wybuch entuzjazmu! Śnieg we wrześniu, mamo, ale czaaaaad! Spędziliśmy tu sporo czasu, dla takiej radości zdecydowanie warto :)
Nad naszymi głowami rozgrywał się kilkugodzinny spektakl – w roli głównej: góry i chmury. Rozglądałam się i robiłam zdjęcia. A za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że piękniej już być nie może… okazywało się, że byłam w błędzie.
Ostatni odcinek (na szczęście stosunkowo krótki) to już naprawdę bardzo strome podejście. Szliśmy po ogromnych, nieregularnych w budowie głazach, rozrzuconych gdzie popadnie. Na zmienę – asekurowaliśmy się jedną ręką lub po prostu próbowaliśmy się wspinać na czworakach. Z niepokojem zerkałam na Leona. Okazało się, że niepotrzebnie, bo radził sobie pewnie najlepiej z nas wszystkich. Wiadomo jednak, że w takich miejscach opiekunowie muszą wykazać się wzmożoną czujnością. Myślę, że podczas opadów choćby deszczu to miejsce jest naprawdę trudne do przejścia. Mieliśmy szczęście, bo tego dnia z nieba nie spadła ani kropelka deszczu. Co więcej – przez większość trasy towarzyszyło nam słońce.
Za każdy kolejny, stawiany z trudnością krok, Tatry Wysokie płacą najcenniejszą walutą – widokami, które zapierają dosłownie dech w piersiach. I choć nogi krzyczą, że są zmęczone, oczy i serca domagają się więcej i więcej. To jedyne wytłumaczenie, jakie przychodzi mi do głowy, kiedy zastanawiam się jak to jest, że ludzi stać na taki wysiłek.
W końcu jest. JEST!!! Upragniony wierzchołek. A nawet dwa, bo weszliśmy zarówno na wierzchołek polski (2499 m), jak i słowacki (2503 m). Na szczycie niewiele miejsca, usiadłam sobie spokojnie i cieszyłam oczy. Czułam najcudowniejszą na świecie całym mieszankę dumy, radości i wdzięczności. W tamtej chwili już wiedziałam, już byłam pewna, że Rysy z dzieckiem to był naprawdę fajny pomysł!
Czy potrzebowaliwcie kasków?Uprzedzy?Czy są wskazane dla dziecka?Syn wspina się z nami ale tam jeszcze nie byliśmy i nie wiem.Z gory dziękuję za odpowiedź.
Uprzęże nie są koniecznie, natomiast kask dla dziecka – to dobry pomysł :)
Jakie ćwiczenia warto zrobić z dzieckiem kilka miesięcy przed wejściem na szczyt?
Cześć,
ile lat miał Leo w czasie zdobycia szczytów ?
Dziękuję :)