Ta mrożąca krew w żyłach historia nie tylko jest prawdziwa, ale rozegrała się wczoraj w naszym domu. Wydarzenia takie jak to sprawiają, że moje życie przypomina kabaret… Albo po prostu, że ktoś tam na górze robi sobie ze mnie jaja.
Wczoraj, godziny późne, nasza chata. Byłam przekonana, że największym zaskoczeniem tego wieczoru jest fakt, że udało mi się nie zasnąć podczas oglądania filmu z Tomkiem – aż do samego końca, serio, serio! O, jak bardzo byłam w błędzie!
Jednak po kolei: wyłączyliśmy TV, każdy zgarnął z kanapy jedno dziecko i ja zaczynam iść na górę, małżonek gasi jeszcze światła i ma zamiar iść w moje ślady. Idę sobie, idę po tych schodach, aż tu nagle odbyliśmy taką rozmowę – przytaczam słowo w słowo:
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
– Co się stało???!!!
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
– Kaaajaaaa! Wszystko ok???
– AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
– KAJA!!!
– AAAAAAAAAAA!!!
– Co się dzieje???
– Aaaaaaaaaaaa! Ratunku!!! Bestia!!! AAA!!! Pomocy! Tu jest mysz! Tooomek! Mysz! Myszy w domu!!!
Tomek, który już od dłuższej chwili stał tuż za mną, wybuchł śmiechem widząc moje znalezisko. Mi nie było do śmiechu, ani trochę. Dłuższą chwilę stałyśmy z myszą naprzeciw siebie, mierząc się spojrzeniami. I pewnie stałabym tam do teraz, bo wierzyłam, że ona ani drgnie dopóki będę na nią patrzyła. Jednak Mila już swoje waży, a jako że cały czas miała ją na rękach, musiałam się wycofać i ją odłożyć z powrotem na kanapę. Bo przecież nie zbliżę się do myszy, aby dojść do sypialni. Kulturalnie się wycofałam i jak prawdziwa walcząca za równouprawnieniem dzielna kobieta, która niczego się nie boi, powiedziałam: “Tomek, zrób coś z nią!!! Teraz!!!”. I wlazłam na krzesło.
A On – zachwycony: “oj, popatrz, jaka ona jest śliczna” i “jaka maleńka, zobacz tylko” (aż miałam flashbacki ze szpitala, po urodzeniu się Mili…).
“Ok, to trzeba ją złapać” – najwyraźniej rozum doszedł do głosu. “Daj mi jakieś coś” – z tym rozumem to trochę na wyrost było najwyraźniej…
Ale spoko, później była dość szybka akcja: niczym mgnienie wywaliłam zabawki z jakiegoś pudła, a Tomkowi po krótkiej pogoni – skoczne to małe i sprytne jak cholera! – udało się Bestię zapuszkować. Bardzo zadowoleni z siebie usiedliśmy w kuchni, we troje – pudło z myszą dla bezpieczeństwa jednak trochę dalej.
– Co z nią robimy? – zagaiłam. Takie tam, normalne gadki małżeńskie o północy.
– Wypuśćmy ją do ogrodu.
– Oszalałeś?! Jest -5, od razu zamarznie. To, że jest Bestią i nie chcę z nią mieszkać pod jednym dachem nie znaczy, że życzę jej śmierci.
– No tak, masz rację. To niech zamieszka u nas w garażu.
– …
– No co, na pewno gdzieś się schowa, będzie jej ciepło i miło, a wiosną sobie pójdzie.
– Ty jednak nie jesteś normalny. Chcesz mieć na własną prośbę mysz w garażu? My tam mamy jedzenie! Mysz będzie srała po kątach, nie ma opcji. Po moim trupie! Za każdym razem jak będę szła do garażu, będę się zastanawiała, gdzie ona się kryje i czy się na mnie nie rzuci – tak, jak też nie jestem normalna, przyznaję. Ale w tajemnicy.
Bo wiecie, ja dużo różnych jego pomysłów przetrwałam, ale wypuszczanie sobie DOBROWOLNIE polnej myszy do garażu, przekroczyło moje… wszystko. Więc wróciła myśl, żeby jednak ją do ogrodu. Ale tu już silna opozycja Tomka – bo jest mróz i nie po to ją ratujemy, żeby zamarzła tuż za drzwiami. I co w takiej sytuacji robi przeciętna polska rodzina? Oczywiście – zwraca się z nadzieją do wujka Google’a.
– To zajrzyj do sieci, sprawdź co się robi z myszami zimą, żeby były bezpieczne – zasugerował mój małżonek.
Tak też zrobiłam. Pięć minut później czułam się jak pełnowymiarowy dziwak. Wyniki z przeglądarki:
– jak pozbyć się myszy w domu?
– trutki na myszy?
– mam myszy, pomocy, bo zwariuję
– jak wytępić myszy
Tomek patrzył na mnie z taką nadzieją w oczach, że nie chciałam go uświadamiać, że z naszym podejściem do ocalenia myszy jesteśmy – delikatnie rzecz ujmując – w mniejszości.
– Nic tu nie znajdziemy, musimy sami wymyślić – na szczęście nie wnikał w szczegóły.
Pół godziny później…
Mieliśmy różne pomysły – a to, żeby mysz podrzucić moje mamie (zgadnijcie, czyj? :P), a to, żeby ją zanieść w jakieś skupisko ludzi, gdzie teoretycznie powinno być cieplej. No, nie mówiłam przecież, że te pomysły były sensowne, tak?
Okazało się, że nie ma innej opcji – mysz musi z nami zostać do wiosny. Przekima się jakoś, a jak zrobi się cieplej – zwrócimy jej wolność, gdzieś na jakimś miłym polu. To jednak nie koniec problemów – karton, w którym siedziała był słabym więzieniem, niezbędna okazała się przeprowadzka. Po błyskawicznej inwentaryzacji chaty, okazało się, że nie mamy nigdzie mysiej klatki (szok, co?). Opracowaliśmy więc (kolejny…) genialny pomysł. Co gorsze, wspólnymi siłami go zrealizowaliśmy (wiecie, nasze motto to: “a teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu!” – Król Julian). Mysz została przeniesiona do wielkiej, pustej doniczki i przykryta… pokrywką od garnka. Takiego największego, w którym gotuję rosół jak na niedzielny obiad wpada pułk wojska.
Aby jej jakoś podnieść komfort życia – wrzuciłam jej swój stary T-shirt, pół jabłka, kawałeczek żółtego sera i starego precla. Dumni z siebie, zamknęliśmy doniczkę w łazience, obiecując, że… następnego dnia wybierzemy się do sklepu zoologicznego i sprawimy jej jakąś lepszą chatę, sensowne żarcie i inne wypasy.
Tak też się stało, jednak wystarczy absurdów na dziś! ;)