Ten tekst powstał trochę na zamówienie. Złożyło je kilka z Was, podczas wypełniania urodzinowych ankiet na blogu. Pytałyście jak to się stało, że założyłam bloga. I jak to robię, że on sobie trwa. Zajęło mi trochę czasu, aby zebrać myśli w jakąś choćby umiarkowanie sensowną całość. Będzie szczerze, intymnie i… trochę banalnie. Ostrzegam lojalnie.
Lubiłam pisać. To ta banalna część. Byłam dziewczynką, która od kiedy nauczyła się pisać koślawe litery, zaczęła składać je w słowa i zdania. A później… później to już nikt nie mógł mnie zatrzymać. W wieku 9, 10 lat zapisywałam całe zeszyty moimi “książkami” o krasnoludkach i kosmitach. Nikt tego nawet nie czytał, ale to nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Pisałam też wiersze, później przez wiele, wiele lat pamiętnik. Z polskiego miałam piątki i szóstki, gdzieś po drodze otarłam się o jakąś olimpiadę. Czasem się śmieję, że moja głowa jest wypełniona słowami jak poduszka pierzem…
Żeby było jeszcze bardziej banalnie – ale cóż poradzę, czasem w życiu tak bywa i koniec – w fotografii zakochałam się w wieku lat 8, gdy podkradałam rodzicom taką małpkę, którą przywieźli sobie nie wiem z Turcji czy Rumunii. Chyba, żebym się od niej odczepiła, dostałam na komunię swój pierwszy aparat. Taki na kliszę, w pełni automatyczny, dla mnie najlepszy na świecie. Towarzyszył mi dzielnie, a zdjęcia, która zrobiłam w tamtym okresie oglądam zawsze z wielkim sentymentem – to całkiem niezwykłe móc podejrzeć, jak wtedy czułam i widziałam świat.
Życiowa droga była potem kręta i wyboista, nie zawsze szłam z aparatem fotograficznym w jednej ręce i wiecznym piórem w drugiej. Miałam różne pomysły na siebie, przygody i drogi. Jednak słabość do słowa i obrazu towarzyszyła mi zawsze. Trwała sobie bardziej lub mniej uśpiona, jednak nic się w tej kwestii nie zmieniło przez tyle lat. Miałam nawet przez moment pomysł, aby pójść na dziennikarstwo. Jednak posłuchałam wtedy rady mądrzejszych od siebie – żeby iść w życie i zdobywać doświadczenie, poznawać, smakować, uczyć się. Koniec końców warsztat zawsze można wyszlifować, gorzej jak nauczysz się świetnie pisać, tylko… nie masz nic sensownego do powiedzenia.
Wybrałam psychologię.
Czy może być cokolwiek ciekawszego niż człowiek? Jego myśli, emocje, pamięć, rozwój??? Dla mnie nie było. Studia ukochałam od pierwszego do ostatniego dnia (a biorąc pod uwagę dłuuuugą dziekankę, to trochę trwały :P). Od trzeciego roku bardzo zainteresował mnie rozwój dziecka – od okresu prenatalnego aż do nastoletniości. Nawet popełniłam badanie na kobietach w ciąży i na ten temat napisałam pracę magisterską.
Cały ten przydługawy wstęp jest po to, aby pokazać, że blogowanie miałam we krwi. Gdzieś pod skórą czułam, że TO JEST TO. Ale w bliskim, a nawet dalszym otoczeniu, ludzie na hasło “bloger – taki zawód” prychali kawą, parskali śmiechem i w ogóle nakrywali się nogami. Poza tym sama lubiłam czytać blogi – śledziłam wiele z nich – w tym miejscu chciałam wpisać kilka swoich ulubionych, ale nie zrobię tego, bo nie chciałabym nikogo pominąć, a to wielce prawdopodobne, bo piszę z pamięci. Widziałam te lajki, komentarze, rosnące społeczności popularych blogerek i… za każdym razem, niezmiennie dochodziłam do wniosku, że a. nie dam rady, b. powinnam to sobie wybić z głowy, c. w ogóle z czym do ludzi.
Wcześniej w życiu, tak do trzydziestki, dałam sobie czas na odkrywanie i eksperymenty. Po przekroczeniu tej pół-magicznej granicy, czułam presję czasu. Że jeśli się nie ogarnę, to… to już zostanę taka nieogarnięta do końca życia. Wiecznie w rozkroku i bez wiary. Postanowiłam sobie, że urlop macierzyński, który spędzałam z Milą, będzie czasem, kiedy zastanowię się O CO TAK NAPRAWDĘ MI W TYM ŻYCIU CHODZI. Jeśli myślicie, że teraz będzie ten moment, gdy napiszę jak to mnie olśniło i założyłam Moi Mili, to niestety Was rozczaruję.
Chciałam i bałam się i nie wierzyłam w siebie i zastanawiałam się czy to w ogóle ma sens. Nie chciałam sytuacji, że zacznę pisać i będzie to czytał jedynie kot sąsiadów. Z litości…
Rok 2016 był dla mnie, dla nas jako rodziny, z wielu względów bardzo trudny. Nie będę tu wywlekać na światło dzienne wszystkich spraw, musicie uwierzyć na słowo, że była to kumulacja wielu nieszczęśliwych wydarzeń, złych ludzi na drodze i stres, jakiego nie znałam chyba nigdy wcześniej. Łudziłam się, że kolejne dni czy tygodnie przyniosą poprawę, zamiast tego robiło się coraz trudniej i coraz gorzej. Było mi bardzo ciężko. Właśnie wtedy, dokładnie 4 dni po moich urodzinach, dowiedziałam się, że moja Mama ma raka. Czekałam na nią w zaparkowanym samochodzie, bo Mila usnęła w foteliku. Kiedy podchodziła coraz bliżej i bliżej, powiedziała prawie bezgłośnie: “nowotwór złośliwy”. To takie chwile i słowa, na które nikt nigdy nie jest gotowy. W żołądku poczułam lód wymieszany ze żwirem i rozpaczą.
Byłam w zasadzie jedyną osobą, która troszczyła się wtedy o Mamę, na mnie spadł cały ciężar organizowania leczenia i… zachowania pogodnej twarzy. Zarówno dla Niej, jak i dla dzieci, które przecież były “małe jak okruszki” i dla których wymarzyłam piękne, spokojne dzieciństwo. Tłumiłam łzy, złość, wkurwienie, smutek nie do opisania. Czasem wieczorem, jak położyłam już dzieci i myłam w łazience zęby, łzy płynęły mi ciurkiem. A później… ocierałam twarz ręcznikiem i szłam spać. Bo w nocy przecież kilka pobudek na karmienie, pobudka z Milą o 6 rano, a później wizyta z Mamą. Albo badania. Albo cokolwiek, ale na pewno ważne i raczej poważne.
Chwilami wydawało mi się, że wybuchnie mi głowa. I wiesz co? Wtedy założyłam bloga. Przestałam się zastanawiać, wstydzić, analizować na tysiąc sposobów. Wobec rzeczy ostatecznych w życiu nie zawsze jesteśmy racjonalni… Chciałam zająć czymś myśli, wypełnić te skrawki godzin, które miałam w ciągu dnia. Zależało mi też, żeby Mama zaopiekowała się Milą wtedy, żeby czuła jak bardzo jest kochana i potrzebna i żeby zbierała siłę do walki. Moja Mama układała z Milą klocki na macie, a ja pisałam. Pisałam, pisałam, pisałam. O wszystkim, to dawało mi ogromną ulgę – ulgę niemyślenia o złych i przerastających mnie rzeczach. Czułam coraz większą przyjemość. Robiłam zdjęcia, a wolne chwile spędzałam tworząc treści na bloga, nocami dopasowywałam szablon, czytałam jak wariatka wszystkie książki o blogowaniu, jakie wpadły mi w ręce. Miałam cel, odskocznię, swój kawałek podłogi. Miejsce, gdzie coś zaczęło się układać. Szybko pojawiliście się WY – Czytelnicy, którzy przecież są sensem tego wszystkiego.
Teraz uwaga, bo znów będzie banalnie, a może nawet trochę łzawo (żeby nie było, że nie ostrzegałam!)
Po trzech miesiącach moja Mama wyzdrowiała. Teoretycznie wtedy byłam najszczęśliwsza na świecie i projekt blog mógłby się wówczas zakończyć. Jednak okazało się, że miesięcznie miał sporo ponad 10 tysięcy odwiedzin, a ja… w końcu uwierzyłam. W niego i siebie.
Stopniowo różne rzeczy się poukładały, w zasadzie ciągle się układają jeszcze. Z takiego życiowego zakrętu nie wychodzi się tak szybko.
Jaki z tego morał?
Nie zastanawiaj się. Rób. Nie wątp w siebie. Działaj.
U mnie przypadek zrządził, że z czegoś bardzo złego, powstało coś dobrego. Smutek i jakaś rezygnacja pchnęły mnie do działania. Trochę na zasadzie “a co mi zależy!”. Chciałabym dać Ci solidnego kopa w tyłek – abyś ruszyła w pogoń za swoimi marzeniami. Nie odkładaj niczego na później, nie szukaj wymówek. Zacznij, później będzie działa się magia, daję słowo.
Głowa do góry, cycki do przodu i śmiało, ruszaj po marzenia.
Warto.
Ps. Spełniane (bo nie spełniEnie, mam przed sobą wiele, wiele blogowych celów) smakuje wybornie. Dlatego… serio – nie zwlekaj. Ja w Ciebie wierzę.
Wczoraj cały wieczór mąż mnie mobilizowal do zebrania odwagi, pojęcia działań, ktorych sie boje… Dzis budze sie i pierwsze na co trafiam to ten tekst. Przyjmuje to z otwartym sercem chociaż z tylu glowy wciąż slysze “niee, to bez sensu. Nie uda się. Nie nadajesz się”. Zaczynam byc chyba głucha na te podszepty :) Dziekuje ?
Jestem na początku swojej blogowej drogi. W Twoim artykule znajduje wiele wspólnych punktów dotyczących zamiłowania do pisania. Tych z dzieciństwa, o planowaniu dziennikarstwa czy o odradzaniu mi tego kierunku przez osoby mądrzejsze ode mnie. Skorzystałam z rady i poszłam na studia, które pokochałam całym sercem (wychowanie fizyczne), bo tak jak Ciebie – pasjonuje mnie człowiek, choć bardziej od strony fizycznej. Dziś wracam do pisania. Potwierdzam, że urlop macierzyński skłania do przemyśleń :) Natomiast niezawodny mąż, który zawsze we mnie wierzy, kolejny raz pomógł mi podjąć decyzję, która sprawia, że jestem w życiu jeszcze szczęśliwsza. Bo faktycznie pisanie mnie uszczęśliwia. Mam… Czytaj więcej »
Trzymam kciuki! Blogowanie jest wspaniałe, najważniejsze to zrobić pierwszy krok. Fajnie czytać, że masz wsparcie mądrego męża. Idę do Ciebie poczytać :)
Wielkie dzięki <3