Całkiem niedawno, podczas porannego przeglądania blogów, natknęłam się na humorystyczny tekst o organizowaniu urodzin Matiego u Bakusiów (link o TU). Przyszły mi wtedy do głowy dwa główne wnioski. Że z jednej strony to fajnie, że ktoś odważył się “odlukrować” (jest w ogóle takie słowo?!) kawałek swojego życia, pokazać względnie prawdziwą sytuację, a nie stylizację sytuacji, których pełno w blogosferze. Drugą moją myślą było, że jasnym jest, że opis jest trochę podkręcony, bo przecież taki splot negatywnych wydarzeń nie jest prawdopodobny. Aha…
Ulubionym powiedzeniem Tomka są słowa Woodiego Allena: “Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o twoich planach na przyszłość.”. Miał facet rację, muszę przyznać.
Plan był prosty: zorganizować wspaniałe, niezapomniane pierwsze urodziny Mili. Jako, że Leon urodził się zimą i było jasne, że jego urodziny świętujemy zawsze pod dachem, uległam pokusie, by nasza urodzona latem dziewczynka świętowała na dworze. Co prawda niektórzy twierdzą, że pierwsze dni września to wcale nie lato, ale nie przejmowałam się ich gadaniem. Pozwólcie, że roztoczę przed Wami moją wizję: piękne słoneczne, niedzielne popołudnie, nasz ogródek, delikatne promienie słońca. Macie to? Idealnie sprzątnięty dom, to oczywiste. Wokół śliczne dekoracje w pastelowym różu (nie wiem jak kiedyś mogłam się zaklinać, że nigdy nic różowego w promieniu 5 km…), przepyszne jedzenie (sałatki z Pinteresta i te sprawy…) i najlepszy czekoladowy tort świata. Mila najszczęśliwsza i odświętnie ubrana, podobnie jak reszta rodziny, rzecz jasna. Dobra muzyka, uśmiech, zadowolenie gości. Wisienką na torcie miały być prezenty, na których wybranie i kupienie poświęciłam duuużo czasu. Wyobraziliście sobie?
No. To było zupełnie inaczej.
Zacznijmy od końca, czyli od chwili kiedy tuż po zdmuchnięciu przez Milę urodzinowej świeczki lunął deszcz. Taki, że w pośpiechu zabieraliśmy chaotycznie co się da do domu, a i tak większość stołu/dekoracji/jedzenia wyglądało jak obraz nędzy i rozpaczy. Tort każdy zjadł na kolanach (przynajmniej był smaczny, zawsze jakiś plus). Później było tylko gorzej. Tak, to możliwe. Okazuje się, że szczytem pecha nie jest deszcz, jak u Bakusiów. Zawsze może zdarzyć się tego dnia gigantyczna ulewa, paraliżująca centrum miasta i mobilizująca służby porządkowe. Całe szczęście, że to prawdziwe oberwanie chmury wypędziło nas z ogródka dopiero pod wieczór. Wcześniej kilka razy zaczynało i przestawało padać, kropić lub mżyć. Przestawało oczywiście w momencie, gdy co najmniej połowa rzeczy została przeniesiona do domu… Już po pierwszych przenosinach tam i z powrotem, nic nie wyglądało jak na początku. Po piątych – chaos mógłby się od nas uczyć.
Kiedy teraz o tym myślę, na mojej twarzy pojawia się uśmiech dystansu, którego początkowo w tym dniu mi zabrało. Moje spięcie, żeby było idealnie (lub “wystarczająco dobrze na moje standardy”, co w praktyce wychodzi na jedno i to samo) przełożyło się na zgrzyty w rodzinie jeszcze przed rozpoczęciem świętowania. Próbowałam wszystkich ponaglać, panikowałam, że z niczym nie zdążymy na czas, pot lał się po mnie strumieniami, wyglądałam jak “no make up hardocre”, w domu panował coraz większy bałagan, a Tomek z moim bratem rzucali się balonami napełnionymi wodą (chciałam udusić obu, na miejscu). Kiedy udało mi się nakryć do stołu i misternie rozłożyć na nim płatki konfetti dopasowane kolorystycznie do balonów, sztućców, kwiatów na stole i girlandy, przyszedł wielki powiew wiatru, który zdmuchnął ze stołu dokładnie wszystko. Miałam łzy w oczach, później chciałam krzyczeć, potem uciec gdzie pieprz rośnie. Na chwilę się zatrzymałam, bo dosłownie nie wiedziałam, co robić. I ten moment zatrzymania, sprawił, że włączyło mi się myślenie, a nie roztaczanie wizji. Przeżywanie, a nie zapinanie na ostatni guzik.
I ok, nie zdążyliśmy przygotować sporej części fikuśnego jedzenia, ale przynajmniej mamy spożywcze zapasy na kilka kolejnych dni i nie muszę biegać do sklepu. Nie sprzątnęliśmy, ale w sumie i tak się podczas imprezy pobrudziło, więc…czy to miało znaczenie? Zapomnieliśmy zapakować i wręczyć Mili prezenty, ale zrobimy to w przyszły weekend, kiedy nie będzie tak zmęczona i pełna wrażeń, przez co skupi na nich swoją uwagę i poświęci im na pewno więcej czasu. Ja się praktycznie nie pomalowałam, ale czy to jest ważne? Czy będę o tym pamiętać za miesiąc? A za rok?! Nie mam tyle zdjęć, ile bym chciała, a z tych, które mam większość jest nieostra, ale przynajmniej przez większość tego popołudnia trzymałam na rękach moją Córeczkę, a nie aparat.
Wspominam sobie i piszę o tych naszych pięknie-niepięknych urodzinach, żeby pamiętać już zawsze, że “idealnie” nie jest najlepszym suflerem. Bo wystarczyło odpuścić sobie i innym, aby ten dzień wypełnił śmiech, a jeśli łzy, to tylko wzruszenia. Szkoda, że w ogóle się spięłam, ale szklanka jest do połowy pełna, zatem moje szczęście, że udało mi się złapać dystans odpowiednio wcześnie, aby dobrze bawić się przez całe przyjęcie.
A w głowie zostaną tylko piękne wspomnienia:

.
Piękny moment :)
Ten nieszczęśliwy splot u Bakusiów (niestety) był w 100% prawdziwy :) Ale właśnie w tym tkwi jego urok ;)
PS. PRZE-piękne zdjęcia :) Bardzo fotogeniczna ta Twoja katastrofa :)
Bardzo dziękuję! :)
Czasem jest tak, że trzeba przeżyć na własnej skórze, żeby uwierzyć na 1000%. Ja już wierzę :P
Piekne zdjecia , piekny tekst , wspaniala Milutka ?
Kochana! Mało zdjęć?! Jak dla mnie to dużo:)
Z tego co widać było pięknie! Te uśmiechy! Radość i miłość widać od razu!!
Pozdrawiam serdecznie!
oj, fajnie było :) czas szybko leci, tak patrzę teraz na te zdjęcia i tęsknię za słońcem, że brak mi słów…
Pamiętam pierwsze urodziny mojego syna 7 lat temu, też pod koniec lata. Również ogarnęło nas jakieś wariactwo. Ilości przygotowanego jedzenia nie dało się przejeść. I też padał deszcz, chociaż na szczęście siedzieliśmy pod wiatą sąsiadów ;) Ale z kolei było bardzo zimno. A dziecko najszczęśliwsze było kiedy dostało tandetny plastikowy samochodzik, który cukiernia postawiła na torcie :D
Brak makijażu ci służy. :)