Mimo że nigdy nie spędziłam z Nim Świąt Bożego Narodzenia, to zawsze, naprawdę za każdym razem, kiedy w Wigilię słuchamy kolęd Preisnera, kiedy słuchamy “Kolędy dla nieobecnych”, myślę właśnie o Nim. Może dlatego, że marzyłam o wspólnych Świętach, a to marzenie na zawsze już pozostanie niespełnione.
Wyszło tak, że wyprowadził się z Polski kiedy byłam bardzo mała. Powiedzieć, że założył nowa rodzinę to za dużo. Natomiast miał żonę w drugim końcu świata. Przyjeżdżał często i regularnie, jak na tamte czasy, nawet jak na obecne pewnie. Mam z Nim dużo wspomnień, ciepłych wspomnień. Nie tych świątecznych, bo chyba nigdy nie wrócił do Polski w grudniu. Ale to niczego nie zmienia. Człowiek jest tak dziwnie zrobiony, że tęskni i tak.
Pamiętam jak zrobiliśmy wielką wodną bitwę na Wielkanoc. Bo jedną, jedyną Wielkanoc spędziliśmy razem. On przyleciał wtedy do Polski i zrobiliśmy najbardziej epickiego śmingusa – dyngusa w dziejach rodziny. Na dębowym parkiecie w pokoju mojej Mamy (co doprowadziło ją do szału w zasadzie). Z perspektywy lat nie dziwię się, bo naprawdę zalaliśmy kilkumilimetrową warstwą wody cały pokój… A ona nie wiedziała, na kogo z nas jest bardziej wściekła – czy na mnie, bo ja miałam wówczas lat 10, czy na Niego, bo on miał lat 80… Myślę, że mieliśmy w sobie tyle samo dziecka w tamtych czasach. On zachował w sobie umiejętność tego, aby się bawić i cieszyć życiem, a ja dorosłam trochę zbyt szybko.
Pamiętam jak zasypiał w fotelu oglądając mecze tenisowe i był wtedy bardzo szczęśliwy. Pamiętam… jak zabierałam Go na wrotki. Wtedy, kiedy u nas przez chwilę mieszkał, uczyłam się akurat na nich jeździć i szło mi to dość opornie zresztą. Jedyne miejsce, gdzie mogłam jeździć, było pełne wyrw i dziur, w związku z czym potrzebowałam, żeby ktoś mnie trzymał. Zjadaliśmy obiad, a potem najczęściej wytargował krótką przerwę, sjestę. Mówił: “teraz będzie sjesta”. I po tym krótkim odpoczynku ruszaliśmy. Ja nakładałam wrotki, a On prowadził mnie aż do końca chodnika we wsi. Kiedy sobie przypominam, widzę nas jak idziemy pod rękę – ja nieudolnie próbuję jechać, a On mnie prowadzi, mocno starszy człowiek, nienagannie, elegancko ubrany. Bardzo się uśmiecham do tych myśli i pamiętam Go właśnie takim. Choć przecież minęło tyle lat…
Mam też inne wspomnienia – kartek i listów, które do mnie pisał i które przychodziły tak regularnie, że dziś trudno to sobie nawet wyobrazić. Pisał je z uporem maniaka, naprawdę. Ja nie wiem czy wtedy kultura pisania listów była inna? Czy to fakt, że nie było maili, Skype’a, a rozmawialiśmy ze sobą bardzo rzadko, bo połączenia były niezwykle drogie. Od najmłodszych, naprawdę najmłodszych lat, dostawałam od niego listy, dostawałam kolorowe kartki pocztowe zapisane maczkiem, wysłane z przeróżnych zakątków świata, które odwiedział. Co lepsze – odpisywałam mu na te listy jeszcze zanim nauczyłam się pisać. Pomagała mi w tym Mama, był cały rytuał. Siadałyśmy przy stole, w jadalni, w naszym starym mieszkaniu, ja dyktowałam to, co chcę powiedzieć. Ona to spisywała, zaklejała i wysyłała do Niego. A za kilka tygodni przychodziła odpowiedź. Za kilka tygodni, bo droga jaką list musiał pokonać, a później jaką musiała pokonać odpowiedź była naprawdę długa, to były tysiące kilometrów. Ale odpowiedź zawsze przychodziła.
Przysyłał też czasem paczki. Świetnie pamiętam ogromny komplet świecowych kredek, które odkryłam w jednej z nich. I ogromną radość, jakie one mi sprawiły. Do tego stopnia, że nie mogłam uwierzyć, że one są prawdziwe… To były takie czasy, kiedy u nas, owszem, kredki były, jednak w 10-15 kolorów. A ja dostałam ogromne pudełko ze świecówkami we wszystkich możliwych barwach tęczy. Był szał, był. Myślę, że jak przeszukam moje pudła wspomnień gdzieś na poddaszu, to są ogromne szanse, że znajdę resztki tamtych kredek.
O tym myślę w wigilijny wieczór, kiedy z głośników cicho płynie:
“Daj nam wiarę, że to ma sens,
Że nie trzeba żałować przyjaciół.
Że gdziekolwiek są dobrze im jest,
Bo są z nami choć w innej postaci.
I przekonaj, że tak ma być,
Że po głosach tych wciąż drży powietrze,
Że odeszli po to by żyć.
I tym razem będą żyć wiecznie.”
Zawsze płaczę słysząc tą melodię…
Nie ma bardziej wzruszających słów, a jednocześnie tak budujących “przyjdź na świat, by wyrównać rachunek strat”… Nawet pisząc to mam łzy w oczach… :*
Są takie słowa, które zapadają nie tylko w pamięć… ale i w serce.
Piękne wspomnienie i pięknie napisałaś. Tak, kiedyś listy się inaczej pisało i inaczej traktowało. A kredki takie miałam od cioci z “Ameryki”, świecówki we wszystkich kolorach świata i też jeszcze je mam :)