Jeśli zastanawiasz się czy nie postradałam zmysłów, czytaj dalej. Być może to właśnie do Ciebie. Tak: do Ciebie, nie dla Ciebie.
Dzieci, szczególnie te malutkie są słodkie jak cukier. Nie ma chyba cudu większego niż nowy człowiek i jego rozwój. Piszę tak nie (tylko) dlatego, że jestem mamą dwóch totalnych słodziaków. Czułam to już wcześniej, lata temu potrafiłam zapatrzeć się na bobasa w gondoli czy maluchy na placu zabaw. Być może macierzyństwo wzmogło ten zachwyt, nie wiem. Mam teraz jednak przez większość czasu przy sobie dwójkę moich ludzi i oni pochłaniają mnie do tego stopnia, że niewiele ochów i achów zostaje dla innych. Myślę, że nie ma w tym nic dziwnego i wiem, że zrozumie mnie wiele rodziców. O ile jednak w zasadzie „bezkarnie” można zachwycać się swoim dzieckiem, o tyle łatwo przekroczyć granicę w odniesieniu do
Wyobraźcie sobie taką scenkę, ciekawa jestem czy zabrzmi to znajomo. Rzecz może dziać się na imieninach cioci, na klatce schodowej, kiedy spotykacie dawno niewidzianą, starszą sąsiadkę lub w warzywniaku, gdzie kupujecie marchewkę do rosołu. Otóż napotkana pani, nazwijmy są Jadzia, z promiennym uśmiechem na twarzy wręcz rzuca się na moje dziecko. Zaczyna od okrzyków radości, czasem poda rękę. Po chwili, zupełnie płynnie przechodzi do dotykania po policzku, głaskania, czy wręcz całowania (obśliniania?). Mniejsze dzieci Jadźka chce brać na ręce, tulić i tarmosić. Wszystko w dobrej wierze, robi to kierowana zachwytem nad moim pacholęciem.
I tu właśnie następuje tzw. komplikacja. Bo o ile dziecko wita się z uśmiechem, o tyle całą resztę entuzjastycznego powitania przyjmuje… ekhem… umiarkowanie. W sytuacjach ekstremalnych – krzywi się, wyciera, nie chce się przytulić, ani dać buziaka.
Jadzi jest trochę przykro, trochę próbuje jeszcze bardziej, przekonana, że blondyn na moich rękach to skrzyżowanie kanapowego kota z pluszowym misiem.
Ale… tu właśnie wchodzę ja z tekstem, który puchł mi w głowie od miesięcy. Rozumiem, że dobra wola, że to wszystko z miłości i że dzieci są słodkie „do zjedzenia”. Jednak, do cholery – to jest człowiek! Nie piesek, nie misiek i nie kukiełka. Dziecko myśli i czuje i nie ma absolutnie nic dziwnego w tym, że nie chce całować obcych ludzi. Nie chce się uśmiechać na zawołanie i nie czuje się pewnie w towarzystwie kogoś, kogo nawet nie kojarzy.
Zjawisko rzucania się z czułością i zmuszania do całowania/przytulania/wstaw tu cokolwiek jest dość powszechne. Ja dostrzegłam je z całą mocą dopiero przy Mili, która jest baaardzo asertywna. Niejedną osobę wprawiła dotychczas w konsternację odmawiając/uciekając/odpychając kogoś, kto jej się narzucał. Choćby robił to w najlepszej wierze…
Dlatego apeluję do Was o odwagę w odmawianiu wszystkim Jadziom. Nie zmuszajcie dzieci do robienia czegoś, na co sami nie mielibyście ochoty. Kropka.