To, o czym dziś chcę napisać, nie przychodzi łatwo. Przeciwnie, te słowa układają się w mojej głowie od wielu tygodni. Ciągle coś w myślach skreślam, dodaję, zaczynam od początku, by po raz kolejny porzucić ten temat. Jednak koniec końców, to właśnie teksty powstałe w zadumie, a czasem i smutku, więcej mają sensu i mocy niż memy z kotami, prawda?
Chciałam dziś o dzieciństwie. Niby nic odkrywczego, a jednak inaczej. Bo tym razem nie o dzieciach, a o sobie, o dzieciństwie moim, własnym, osobistym. Są ludzie, którzy pierwsze lata swojego życia wspominają z nostalgią, z ogromnym sentymentem i uśmiechem na twarzy. Uwielbiają w dorosłym życiu wracać myślami do tamtego okresu, z biegiem czasu coraz bardziej doceniają kapitał, jaki dostali od swoich najbliższych. Na tym fundamencie budują swoje życie, później zakładają na nim własne rodziny. A w chwili zwątpienia, mają wyniesioną z domu bazę wiedzy i wielką walizkę dziecięcej radości, z której zawsze można skorzystać.
Dom, gdzie można się przytulić, pachnie ciastem, a rodzice czytają bajki na dobranoc. Taki, że czuć tę miłość w każdym kącie, od wieczora do rana. Ludzie, do których chce się wracać, którzy życzą tylko dobrze i wspierają się wzajemnie. Tę bliskość, troskę, wspólne wyjścia na lody i śmiech do bólu brzucha. Rodzinne spacery i małe tradycje, łaskotki i urocze karteczki w plecaku. Ludzie pełni zrozumienia i ciepłych słów.
U mnie w domu, oględnie pisząc, wielu z tych rzeczy zabrakło. Wyszłam trochę poturbowana, z silnym postanowieniem odcięcia się od przeszłości. Nie, nie było żadnego koszmaru rodem z pierwszych stron gazet. Nie w tym rzecz, by tu prowadzić wiwisekcję mojej rodziny, nie czas na to, ani miejsce. Zdecydowałam się napisać na ten temat, mimo wielu wątpliwości, jakie mnie ogarniały (i dalej ogarniają, nie wiem czy koniec końców nacisnę magiczny przycisk “PUBLIKUJ” i czy post poleci gdzieś w świat, czy raczej w czarną dziurę mojego laptopa…). Byłam równocześnie zbyt poważna i zbyt dziecinna jak na swój wiek. Z biegiem lat uświadamiałam sobie, jak wiele mnie ominęło. Patrzyłam na to jak na stratę, z którą powinnam się pogodzić – szczęśliwe dzieciństwo nie dla mnie.
Kiedy w tamtym czasie trafiałam na familijny film, szybko zmieniałam kanał. Nie mogłam czytać pięknych, parentingowych blogów, utkanych ze słów i miłości. Uciekłam od zdjęć i wspomnień, bo rozdrapywały młode rany i budziły wciąż na nowo ten sam, nieukojony smutek. Wszystko wtedy uświadamiało, co mnie ominęło i budziło ogromny żal.
To był etap pierwszy.
Żyłam tak w tym pogodzeniu wymieszanym ze smutkiem. Aż pojawił się Leon, syn mój wymarzony. Najukochańszy. Jak każda matka, chciałam dla niego wszystkiego, co najlepsze. A przede wszystkim – aby miał szczęśliwe, dobre życie. Wtedy wpadłam w panikę, bałam się, że nie będę potrafiła stworzyć domu, do którego zawsze tęskniłam, a który znam z filmów czy opowieści. Miotałam się trochę, targały mną wątpliwości, jednak nic nie dodaje odwagi tak, jak własne dziecko, prawda?
Powoli, krok po kroku, zaczęłam ścierać tę grubą kreskę oddzielającą mnie od przeszłości. Spokojnie przeszukałam to, co tam było, aby ocenić, co mam w swoim bagażu. Bo coś mam, każdy przecież coś ma. Każdy, nawet jeśli jest tego bardzo niewiele.
Z uśmiechem na ustach i wypiekami na twarzy czytałam, słuchałam i oglądałam opowieści o szczęśliwych rodzinach i spokojnym dzieciństwie. Było to trochę jak nauka obcego języka, badanie gruntu i rozszerzanie świadomości – że tak można. Chciałam czerpać garściami i uczyć się JAK stworzyć swoją dobrą rodzinę. Jak wyczarować coś, co do tej pory było abstrakcyjne i nieosiągalne.
Podstawą wszystkiego była moja wielka miłość do dziecka. A całej reszty krok po kroku chciałam się nauczyć. Czułości, cierpliwości, wyrozumiałości. Lista jest naprawdę długa. Jednak powoli w mojej głowie zaczęła pojawiać się ulga i wiara w to, że dam radę. Że stworzę dzieciom dom, jaki dla nich wymarzyłam.
To był etap drugi.
Im więcej podglądałam i uczyłam się o bliskich, szczęśliwych rodzinach, tym bardziej kompetentna czułam się w tym temacie. Spokojniej poruszałam się po tych wodach, a z czasem zaczęłam czerpać z tego przyjemność. Poczułam się jak tancerz, który nie musi już liczyć niepewnie kroków, a coraz częściej po prostu “płynie”.
Był taki moment czy zbiór momentów właściwie, kiedy zrozumiałam, że nie cofnę czasu. Nie zmienię biegu wydarzeń, że moje życie snuło się tak, nie inaczej. Jednak ode mnie zależy, jakie jest ono dziś. Jutro. I każdego następnego dnia. Jakim będzie również dla mojego Męża i moich dzieci. A przede wszystkim – że wiele, naprawdę wiele można zmienić. Że nie muszę powielić błędów, które popełnili moi rodzice. Było to niezwykle wyzwalające, choć teraz zdaje się oczywistym. Odkryłam, że nie jestem skazana na przeszłość i niespełnienie.
Wtedy w mojej głowie pojawiła się nieśmiało myśl – że nie jest za późno. Przecież nigdy nie jest za późno, dopóki żyjemy, prawda? Na szczęśliwe dzieciństwo też nie, nawet jeśli masz 30, 40 albo 50 lat. Od tego dnia rozpieszczam też siebie. Korzystam z dzieciństwa Leona i Mili, opiekuję się też sobą w tym wszystkim. I mam poczucie, że zaspokajam różne braki, które we mnie zostały z dawnych lat. Postanowiłam zamienić rozpacz, że coś mnie ominęło w radość, że mogę tego doświadczać teraz. Wprawdzie jest 25 lat później, ale kogo to obchodzi?!
Więc rysuję kredą po chodnikach, żuję gumę balonową i dmucham gigantyczne balony. Potrafię z dzieciakami iść po krawężniku czy murku kwadrans i absolutnie mnie to nie nudzi. Na plaży pozwalam się zakopać po czubek nosa. Wybieram zabawki, pozwalam zwykle na dodatkowego żelka (i sama również objadam się z nimi!). Rozpieszczam swoje dzieci, ile tylko mam sił. Zatapiam się w dziecięcych światach, rysuję sobie pachnącymi flamastrami, uwielbiam zmywalne tatuaże. I bańki mydlane. Rowerowe wycieczki, pikniki i budowanie bazy z koców i krzeseł.
Czerpię radość z rozmów, przytuleń, uśmiechów – doceniam i wiem, jakie są ważne. I jakie nieoczywiste. Bo przecież… przecież w biegu codzienności, w pogoni za przeróżnymi sprawami mogłyby się nie zdarzyć.
I to jest mój trzeci etap.
Dlaczego o tym piszę?
Bo wiem, że takich jak ja, życiowych rozbitków jest więcej. Że często siedzą cicho, bo czym tu się chwalić? Chciałabym Wam dodać otuchy. Zapewnić, że DA SIĘ. Nie tylko pogodzić się z przeszłością, ale również zmienić teraźniejszość i odczarować przyszłość.
Masz w sobie ogromną moc, szczęśliwe dzieciństwo – czy własne, czy dzieci, jest na wyciągnięcie ręki.
I nigdy nie jest za późno…
Szkoda, że każde dziecko znajdzie trochę żalu do swoich rodziców. Zawsze zrobimy coś, co w dorosłości nam wypomną…I nie przejmuj się, jeśli dorastający Leon powie: Jesteś złą matką, nienawidzę Cię. Bo jesteś fajną mamą.
To prawda, choćby nie wiem jak rodzice się starali, jak ze skóry wychodzili żeby zapewnić dziecku wszystko co najlepsze, to dziecko zawsze znajdzie coś co poszło nie tak.
Dzięki za ten tekst ?
O tym co popsute w dzieciństwie jest wiele napisane, ale o tym, że w jakimś stopniu można to odzyskać nie ?
Chciałabym, aby był jak najmniej przydatny, wiesz? Aby tych osób ze smutkami w bagażu życia było jak najmniej… Nie da się zmienić tego, co było. Ale dzieciństwo naszych dzieci tworzymy MY. Bardzo liczę, że będzie to generacja szczęśliwych ludzi!
Pozdrawiam Cie serdecznie!
Bardzo optymistyczny tekst :). Często nieszczęśliwe dzieciństwo wpływa na dorosłe życie. najważniejsze, to się temu nie poddać i walczyć o szczęście dnia codziennego.
Ciekawie napisane. Dobrze, że poruszyłaś ten temat, bo wydaje mi się, że dużo osób ma z tym problem. Zrozumienie tego, że przeszłości nie da się zmienić bardzo trudno nam przychodzi.
Piękny, wzruszający post. Masz rację, nigdy nie jest za późno, zawsze można zrobić coś więcej ;)
Pozdrawiam
piękny i wzruszający tekst… w sam raz dla mnie, skorzystam z rad i wskazówek. Dziękuję Ci.
Trzymam za Ciebie kciuki, mocno, mocno.
Właśnie po raz kolejny oglądałam “W głowie się nie mieści”. I właśnie tak sobie pomyślałam, że chcę mieć szczęśliwe dzieciństwo. Tak jak Reily. Z fajną rodziną, przyjaciółmi, wygłupami i szczerością. I właśnie Twój wpis mi uświadomił, że ja przecież mam swoje cudowne dzieciństwo. Może paru wysp mi brakuje, ale i tak jestem szczęśliwa i naprawdę jestem dzieckiem. Nie mam swojego dziecka, ale mam psa. I na początku to tak mi dziwnie było się z nim na dworze bawić, bo inni patrzą itp. A teraz przytulam go na dworze, gadam do niego i cieszę się razem z nim, gdy coś mu… Czytaj więcej »
Wczoraj stałam zmęczona i lekko znudzona w sklepowej kolejce do kasy. Telefon cicho piknął – to powiadomienie o Twoim komentarzu. Oderwałaś mnie od rzeczywistości na chwilę, zaszkliły mi się oczy, zrobiło się tak fajnie, wiesz? To najfajniejsza część blogowania – pisać, dla Ludzi, którzy chcą i potrafią czytać. I jeszcze coś z tego dla siebie wyciągnąć.
Pozdrawiam Cię serdecznie!
Potrzebowałam tego tekstu. Dzięki.
Dzień dobry.Raz zasiane dobro, owocuje cały czas.Minelo 2 lata od powstania tego postu? A ja dziś na niego trafilam. Mam 31 lat, a moje traumatyczne dzieciństwo, właśnie teraz niszczy mi życie- jeśli można tak powiedzieć,a w każdym razie daje o sobie znać i niestety ma wpływ na moje postepowanie.Dzisiaj już nie dawałam rady, szukałam wsparcia w internecie, przeczytałam u Ciebie okrutna ale jakże oczywistą prawdę,czasu nie cofnę! Nie zmienię moich wspomnień,czas się z tym pogodzić, chcę kreować swoje zycie, a nie pozwolić żeby kreowała je przeszłość.Wiecej nie napisze, idę z synem pograć w ping ponga.
Mam ciary. Nie napiszę nic mądrzejszego ponad życzenia cudnego popołudnia z synem. Ping pong jest ekstra!