Oboje z Tomkiem podróżowanie mamy chyba we krwi. Kręciliśmy się po świecie zanim się związaliśmy, później już we dwoje, przejechaliśmy całkiem spory kawałek. Obiecaliśmy sobie, że pojawienie się na świecie dzieci tego nie zmieni. Że dalej będziemy odkrywać, próbować i doświadczać. I dotrzymaliśmy słowa! Co lepsze, zaszczepiliśmy naszą zajawkę dzieciakom – nawet dwuletnia Mila, gdy widzi walizki znoszone z poddasza, piszczy z radości i wpycha do nich swoje ulubione zabawki. Nie wspominając o Leonie, który uwielbia wyjeżdżać. Z zapałem ogląda filmy przyrodnicze z całego świata, kumpluje się z Masajami i mimo swoich pięciu lat, odwiedził 3 kontynenty (wciąż mając apetyt na więcej!).
Tym, co sprawia, że w każdym zakątku Ziemi czuję się swobodnie, jest bezproblemowa komunikacja. Czyli… język obcy. Najczęściej angielski, bo chyba nie odwiedziliśmy kraju, w którym nie można by było się w nim porozumieć. Dlatego bardzo chciałam, żeby Leny uczył się go od najwcześniejszych lat. Niestety – nie wyszło mi to. To jedna z rzeczy, które mi się bardzo nie udały. W biegu tygodni i miesięcy, ciągle było coś ważnego, ważniejszego. Miałam wyrzuty sumienia, ale później zaczęło się przedszkole, gdzie TEORETYCZNIE miał obcować z angielskim codziennie. I jakoś uciszyłam te wyrzuty sumienia, trochę ignorując sprawę. Wiedziałam jednak, że przyjdzie dzień, gdy okaże się to problemem.
Po raz pierwszy stało się to w ubiegłe wakacje, podczas naszego pobytu na Kos. Do Leona wyraźnie dotarło, że są na świecie miejsca, gdzie język polski mu nie wystarczy. Był niezwykle sfrustrowany, że nie może sam zamówić sobie ulubionych czekoladowych lodów, odpowiedzieć na pozdrowienie kelnera czy kupić sobie piłki w hotelowym sklepiku. Widziałam jego złość, wymieszaną ze smutkiem, a wszystko to polane sosem frustracji. Podobnie było w listopadzie, na Zanzibarze. Biegał i walczył z Masajami, ale… nic nie rozumiał. Zły był jak osa. Ja też, na siebie. Jednak nigdy nie jest za późno, dlatego postanowiłam zgłębić temat nauki angielskiego. Nie wierzę w przypadki, dlatego uważam za przeznaczenie fakt, że mniej więcej w tym samym czasie odezwała się do mnie sieć szkół Helen Doron.
Wzięliśmy z Leonem udział w pokazowych zajęciach, dodatkowo ja zebrałam garść informacji, którymi chciałabym się dziś podzielić z Wami. Są na pewno duże szanse, że słyszeliście o metodzie Helen Doron, bo… jest prawie tak stara jak ja. No, żarty żarciki, ale metoda faktycznie ma ponad 30 lat! Obecna jest w 35 krajach, w których istnieje ponad 1000 szkół. Tym, co dla mnie jest najlepszą rekomendacją, jest fakt, że spośród ponad 2 milionów absolwentów, wielu zapisuje na zajęcia swoje dzieci. Ok, fajnie, ale co w tym takiego wyjątkowego?
Helen Doron to naturalna metoda nauki języka. Co to znaczy?
Uczniowie uczą się języka angielskiego w sposób zbliżony do języka ojczystego – poprzez osłuchanie, zabawę, poznawanie słów w ich kontekście sytuacyjnym. A przede wszystkim – poprzez powtarzanie tych samych wyrazów, czyli tak, jak dzieci uczą się mówić w języku ojczystym. Nigdy nie jest za wcześnie na taką naukę, program skierowany jest do dzieci w wieku od 3 miesięcy do 19 lat! Najmłodsze dzieci oczywiście uczestniczą w zajęciach razem z rodzicami. Dla niemowląt i nieco starszych maluchów, są to tak naprawdę zajęcia ogólnorozwojowe, dające możliwość osłuchania się z językiem. Rodzice zaś mają okazję wyrwać się z rutyny codzienności i spotkać inne matki czy ojców, porozmawiać i wymienić się doświadczeniami. Miejsca, w których odbywają się zajęcia, są przyjazne dzieciom, także tym najmłodszym. Kolorowe, radosne wnętrza, zabawki, miękkie poduszki, a przede wszystkim – uśmiechnięci od ucha do ucha nauczyciele. Wszystko to sprawia, że po prostu chce się tam wracać.
Na lekcji pokazowej bardzo spodobało mi się to, że od początku do końca są one prowadzone w języku angielskim. Uważam to za wielką wartość, bo dzieci słuchają języka w wielu, naturalnych sytuacjach. Tak naprawdę lektor prowadzi zajęcia tak, jakby była to jedna wielka przygoda i niekończąca się zabawa. Dzieci śmieją się, śpiewają, tańczą, rzucają kostką, oglądają krótką bajeczkę, budują z klocków, czytają z tabletem “magiczną” książkę, czołgają się w tunelu… a podczas tego wszystkiego, jakby niepostrzeżenie, uczą się języka. Zaangażowane jest wiele zmysłów, po kolei, na zmianę – wzrok, słuch, za chwilę dotyk, zmysł równowagi. I znów słuch. I wzrok. I znów…
Dodatkowo każdy uczeń szkoły dostaje plecak, w którym z dumą przynosi na lekcje książki i inne materiały. Poza tym Helen Doron zapewnia wiele nowoczesnych materiałów audio i video do samodzielnego wykorzystania w domu. Dla młodszych dzieci książeczki, opowiadania, kolorowanki, piosenki i naklejki. Dla starszych zaś – podręczniki, gry i aplikacje dostępne on-line, a nawet radio.
Wiecie, co jest najlepsze? O tym wszystkim możecie przekonać się samodzielnie! W każdym centrum Helen Doron organizowane są BEZPŁATNE lekcje pokazowe. Po prostu zapiszcie się, wybierzcie i ocenicie czy jest to metoda dla Was! Bo chyba o tym, jak ważny jest język obcy w XXI wieku pisać nie muszę, prawda?
Mój syn zaczął uczęszczać na zajęcia metoda Helen Doron w wieku 3 lat. Uwielbia tam chodzić. Od pierwszych zajęć minęło 5 miesięcy a on umie 200 słówek. Uwielbia tę bajki i pilnie ogląda i słucha. Podeszła do tego sceptycznie ale teraz widzę, że to super metoda.
Język obcy to kapitał na przyszłość. 200 słówek to bardzo dużo, a jak na takiego malucha, to w ogóle super super! :D Ja chcę zapisać Leona i marzą mi się takie efekty szczerze mówiąc :)
Dobrze to ujęłaś! Na angielski nigdy nie jest za późno. Skoro wiele podróżujecie i dogadujecie się w tym języku to możecie wziąć sprawy w swoje ręce i wspierać dzieciaki w nauce angielskiego w domu. To prostsze niż nam się wydaje. Trzeba włączyć angielski do Waszej codziennej, domowej komunikacji, bawić się w tym języku, oglądać bajki i filmy. Należy tylko dobrać strategię najlepszą dla Waszej rodziny. Ja mam 2,5 -letniego synka i od urodzenia mówię do niego po angielsku w wybranych porach dnia. Efekt jest taki, że mówi pelnymi zdaniami, zrozumiale po polsku i po angielsku. Opisuję wszystko na blogu, ale… Czytaj więcej »
To na pewno możliwe, jednak wydaje mi się, że wymaga ogromnej determinacji i systematyczności. Plus na pewno jest łatwiej, kiedy zaczyna się wcześnie, bo teraz pięcioletni Leon z pewnością wykazywałby silny opór, gdybym nagle zaczęła do niego mówić po angielsku… :P
Córka chodzi na zajęcia od września 2017, ma 3 latka, bardzo jej się podoba. Rezultaty są zaskakujące, dzieci w tym wieku chłoną wiedzę jak gąbka. Polecam wszystkim szkołę i metodę Helen Doron oraz jak najwcześniejszą naukę angielskiego przez zabawę!
Metoda jak najbardziej godna polecenia! Moja najstarsza córka chodziła do przedszkola, które realizuje angielski metodą Helen Doron, teraz kontynuuje naukę na normalnym kursie. Młodsza w tym samym przedszkolu. Efekty są super! Oprócz naprawdę bogatego zasobu słów, zaskoczyła mnie łatwość, z jaką radziły sobie na naszych zagranicznych wyjazdach. Nawet młodsza 4-lalka potrafiła nawiązać prostą rozmowę, czy kupić lody. Starsza 7-latka podczas ferii w Grecji “maglowała” po angielsku wolontariuszkę w szpitalu dla żółwi. Najbardziej cieszy mnie to, że nie boją się porozumiewać w obcym języku ? Helen Doron naprawdę się u nas sprawdziła! Chociaż trzeba dodać, że bardzo ważna jest systematyczność i… Czytaj więcej »
Niedawno byłam z trzyletnim synkiem w dwóch szkołach językowych w Warszawie. Między innymi u Helen Doron. Sam pomysł na naukę jest fajny. Natomiast wymowa pani prowadzącej to był dramat ? Pani popełniała podstawowe błędy językowe i miała bardzo silny polski akcent. Apeluję do rodziców, jako anglistka i jako mama, zwracajcie uwagę na to jakiego angielskiego dziecko słucha. Dzieci chłoną jak gąbka. Płacić ciężkie pieniądze za tak słabą wymowę to skandal! Zwykłe naciąganie ludzi… To samo było w drugiej szkole przy czym tam całe zajęcia nie miały ładu i składu…U HD zapewniano mnie, że całe zajęcia są prowadzone po angielsku, dziecko… Czytaj więcej »