Kiedy budzę się rano, o chwilę dłuższą lub krótszą niż wszyscy. Nie zdarza się to często, bo wiadomo – dzieci małe i snu ciągle brakuje. Ale te poranki czy właściwie końcówki nocy mają w sobie nieodparty urok. Schodzę wtedy cicho, cichuteńko na dół, owinięta w jakiś koc czy co tam mam pod ręką. I robię sobie kawę. Tak, jaką uwielbiam, zawszę tę samą – podwójne espresso i pianka z mleka, w najulubieńszym kubeczku. I przycupnę na kanapie albo na schodach patrząc na artystyczny nieład, który ktoś mógłby nazwać bałaganem, zostawiony poprzedniego wieczora przez moje dzieci. I to jest ta chwila w tygodniu, kiedy nie doprowadza mnie to do szału czy rozpaczy, ale napełnia tkliwością – bo to namacalne ślady tego, że mam rodzinę. Mam dzieci. Tego, że marzenia się spełniają.
Albo kiedy pada śnieg. Najbardziej lubię takie wielkie, grube płatki. Podchodzę do okna, czasem przysiądę na parapecie i patrzę jak wirują w świetle latarni. Patrzę. Jestem. Wypełnia mnie wtedy spokój i poczucie szczęścia.
Gdy mam balsam do ciała, który obłędnie pachnie i po prysznicu chociaż pięć minut, żeby go użyć.
Jak Leon przerywa zabawę klockami i przybiega do mnie, zarzuca mi ręce na szyję i mówi: “Tak dawno się nie przytulaliśmy”, chociaż od ostatniego tulenia minęło raptem kilka minut. Wskakuje na kolana i dodaje: “wiesz, że jesteś najlepszą mamą, jaką mógłbym mieć?!”. Mam wtedy w oczach łzy, a w sercu czystą radość. Albo gdy jak wczoraj wyznaje: “mamo, a wiesz, że jak byłem mały, w brzuszku jeszcze, to marzyłem, żeby mieć taką mamę jak ty?”. Absolut.
Kiedy wracam do domu, nie było mnie godzinę, może dwie, a Mila biegnie do mnie, powtarzając “mama, mama, mama”. Biegnie, ile sił w mikro nogach. I rzuca się na szyję i tuli się, tuli, tuli.
Nadchodzi wieczór, wszyscy czekamy na Tomka, którego przyjście oznacza czas wspólny. Wtedy jesteśmy wszyscy razem, laptopy są wyłączone, telefony schowane do szafki. Zapalam zapachowe świece, T. odpala jakiegoś winyla. Rozmawiamy o tych najbardziej błahych, trywialnych rzeczach, dużo się śmiejąc. Czasem narzekamy, kiedy indziej planujemy albo znów zastanawiamy się jak podbić świat. Dzieciaki wędrują z rąk do rąk, bo w tych chwilach też zawsze szukają bliskości. Ja gotuję, lubię. Mieszam coś tam sobie w garnkach i spoglądam na nich, na moją Rodzinę. Radość.
Później razem jemy. Zawsze. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, nie było specjalnych ustaleń, to po prostu było oczywiste. 11 lat jemy razem kolacje. Czy raczej obiadokolacje, bo te dwa posiłki najczęściej są u nas jednym. Zawsze razem, zawsze przy stole, choćby to były kanapki czy owoce. W weekendy i Święta obowiązkowo są też śniadania, w tygodniu zostają tylko wieczory, życie. Siadamy do stołu, nad którym wisi plakat “Tym, co najbardziej lubię w moim domu, jest to, z kim go dzielę”. Podpisuję się pod nim każdego dnia. To ONI sprawiają, że budynek staje się domem.
Gdy dzieci już usną, a ja przyjdę na dół, do Niego. Czasem chciałabym porozmawiać, obejrzeć film, ale wygrywa zmęczenie. Przytulam się wtedy, zwijam w kłębek, on przykryje mnie pledem. I on ogląda, a ja wtulona i bezpieczna odpływam w sen.
I wieczorem, nocą właściwie. Leon śpi od kilku godzin, Tomek minut. A Mila, taka rozgrzana, pachnąca snem i niemowlakiem, szuka bliskości. Chce do piersi. I karmię ją wtedy, po tej północy. Słyszę jej miarowy oddech, czuję ciepło jej dzidziusiowego ciałka, jej rączka błądzi po moim dekolcie. W pokoju jest ciemno, do sypialni wpada tylko światło księżyca. Głaszczę ją po główce, czasem na palcu kręcę jej złotego loka. I cudnie mi tak sobie po prostu być. I karmić.
To moje momenty codziennej magii. Przytulności. Wytchnienia. Zachwytu codziennością. Radości ze swojego życia i bycia. Ostatnio z tej i tamtej strony słyszę tajemnicze, niepolskie słowo: HYGGE.
Jakie było moje zdziwienie, gdy po przeczytaniu pięknej książki “Hygge. Duńska sztuka szczęścia”, okazało się, że ta praktykowana przeze mnie magia codzienności, w innym kraju określana jest właśnie tym słowem. Wydaje mi się to idealnym dopełnieniem czy przedłużeniem idei rodzicielstwa bliskości i dzieciństwa bez prądu. To taka moja super Trójca szczęścia. Trzy filary, na których opiera się nasze rodzinne życie. Z nich płynie moja radość, one są fundamentem i cementem.
Duńczycy to podobno najszczęśliwszy naród na świecie. A dobre wzorce zawsze warto przenosić na swój grunt. Czuję wewnętrzną radość, bo udało mi się odnaleźć, nie tylko słowo, ale też sposób na przyprawienie życia tym szczęściem.
<3
pięknie opisane.
szukamy innych, cudzych przyjemności, nowych określeń, a przecież my też mamy swoje, wcale nie gorsze. Choć jakby się zastanowić to nam w języku polskim po prostu brakuje ładnych, zwięzłych określeń. Hygge czy comfort food idealnie to załatwiły :)
dokładnie. dlatego ja “kradnę” sobie to hygge :D
Często okazuje się, że wychowujemy tak jak nam podpowiada serce, a potem okazuje sie, że to nawet jest jakaś teoria wychowania ;)
dokładnie! tak miałam z rodzicielstwem bliskości, teraz z hygge :) czasem okazuje się, że coś, co odkryliśmy, dawno odkrył (i opisał już ktoś inny).
ale to nic, bo i tak liczy się odkrycie poczynione przez siebie, tylko wtedy to ma sens.
serdeczności!
Pięknie… Wszystko mam przed oczami jak żywe… Dużo dobrego dla Was
i wzajemnie! serdeczności noworoczne :*