Wydawać by się mogło, że o tej porze roku w lesie nie znajdziemy niczego “specjalnego”. Taki bury czas, trochę zawieszony pomiędzy białą, oszronioną zimą, a wiosennym wybuchem zieleni. Nic bardziej mylnego. Ten czas, nazywany przedwiośniem, jest jedną z dwóch uzupełniających pór roku (drugą jest przedzimie) i chyba moją ulubioną. To czas oczekiwania na budzenie się życia. Wiosny jeszcze nie ma, noce chłodne, czasem sypnie śniegiem. A mimo to każdemu z nas pewnie bliżej już myślami do puszczania latawców niż jeżdżenia na sankach.
W miniony weekend postanowiliśmy zajrzeć do lasu i zobaczyć, co tam słychać. Niezbyt mi się chciało, przyznaję. Kusiło mnie słońce, ale wyobrażałam sobie błoto na każdym fragmencie moich dzieci i samochodu, łóżko w domu było zaś tak wygodnie miękkie… I o włos byśmy zrezygnowali. Na szczęście zmysł przyrodnika obudził się we mnie w odpowiedniej chwili. Pozostali propozycję przyjęli z entuzjazmem. Poczyniliśmy stosowne przygotowania, polegające na: zaparzeniu malinowej herbaty do termosu, spakowaniu Leonowego plecaka (najważniejsza była lornetka i aparat) i… to by było na tyle.
Tylko kawałek, odrobinkę wyściubilismy nos z Warszawy, a przeżyliśmy piękne, rodzinne popołudnie. Blisko nam było do przyrody i do siebie nawzajem, dzieciaki zachwycone. Pomyślałam, że napiszę o tym, bo może kogoś z Was zainspiruję i wyciągnę z domu? A wiem, że dzieciaki będą mi za to ogromnie wdzięczne.
Często się śmieję, że jesteśmy wieśniakami. Ciągnie nas do przyrody, do lasu. Lubię miasto, jednak chciałabym do niego przyjeżdżać, a życie spędzać bliżej zieleni jednak. To moje wielkie marzenie. Leon las poznawał już za czasów brzuszkowych, później na nieskończonych leśnych spacerach, poza tym przez pierwsze dwa lata jego życia mieszkaliśmy pod miastem, więc też ten kontakt z naturą był inny. W każdym razie jest zapalonym przyrodnikiem, jego mistrzem jest Adam Wajrak (ciekawe po kim odziedziczył tę sympatię :P). Ostatnio robiliśmy kukiełki z plastikowych widelców, ja zrobiłam księżniczkę, w której role się wcielałam (a jakże!), Leon stworzył – Adama Wajraka, to oczywiste.
Nasza wyprawa trwała jakieś trzy godziny, ale dystans, jaki przeszliśmy nie był duży – tempo wyznaczała nam Mila. Zapalony z niej piechur, trzeba przyznać, jednak nogi jeszcze ma króciutkie :P Przez ten czas dokonaliśmy tylu niezwykłych odkryć, że nie starczy mi miejsca, aby wszystkie wymienić. Wystarczy iść przez las i mieć szeroko otwarte oczy, wszystko tam czeka, podane na tacy.
Widzieliśmy dwie sarny, które majestatycznie przecięły nam drogę. Młodziutkie były, szły spokojnie i ufnie. Widzieliśmy gigantyczne mrowiska, w trakcie budowy – długo obserwowaliśmy jak mrówki pracowicie znosiły sosnowe igiełki, okruchy liście i drobinki piasku. Nie jest już dla nas tajemnicą, dlaczego mówimy “pracowity jak mrówka” :D
Miejsce, w które wybraliśmy się na naszą wycieczkę jest takie wiejsko-miejskie, co stanowiło wielką, dodatkową atrakcję dla dzieciaków. Spotkaliśmy stado kóz, które spokojnie przechadza się na wolności. I owieczki. I kury. Możecie sobie tylko wyobrazić radość Leona i Mili…
Spotkaliśmy zapracowane, a raczej “zastukanego” dzięcioła dużego (nie, żeby ktoś z nas był taki mądry – zapamiętaliśmy jak wygląda i po powrocie odnaleźliśmy go w książce “Zwierzaki Wajraka), w której rodzinnie jesteśmy wręcz zakochani. Prawie każdego dnia, wieczorem, już po kąpieli dzieciaków, czytamy o dwóch lub trzech zwierzątkach. Wiecie, ile się dzięki tej niby dziecięcej książce dowiedziałam ciekawych rzeczy?!
Oglądaliśmy porosty, zeszłoroczne liście i nowe mchy. Spotkaliśmy kopiec kreta, niestety bez właściciela, ale wszystko jeszcze przed nami, bo sezon na piesze wędrówki dopiero się rozpoczyna. Wokół nas rozciągał się piękny, dziki las, nie było ludzi, to królestwo zwierząt. Towarzyszyła nam cisza, do której trzeba się przyzwyczaić, gdy wpadamy z rozkrzyczanego miasta, jest czymś niezwykłym.
Na pięknych rozlewiskach mieliśmy wyjątkowe szczęście – po raz pierwszy w życiu widzieliśmy czaplę siwą. Skradaliśmy się w jej stronę przez dłuższą chwilę, jednak nie wyraźnie nie chciała naszego towarzystwa, więc zrezygnowaliśmy.
Tropiliśmy też dziki, a nawet… korniki! :D Ulubione atrakcje dzieciaków były dwie: grzebanie patykiem w błocie (lub w wersji Miluty – rzucanie kamieni w błotko) i zbieranie.
Zbieranie wszystkiego. Ogólnie czasem mi się wydaje, że zbieractwo to jedna z fundamentalnych cech dzieci. Leon uwielbia kolekcjonować. Co? A, to już ma mniejsze znaczenie. Patyki, oczywiście, niezliczona ilość patyków. Gdybym kiedyś złapała samochodem gumę w aucie, to co prawda nie mam zapasowego koła, ani lewarka, za to w bagażniku i pod siedzeniami jakieś 163673827 patyków różnej długości. Kamienie. Liście. Szkiełka. Bilety. Śmieci. Szyszki. Żołędzie. Dlatego kieszenie muszą być zawsze odpowiednio duże. A na wyprawę taką jak ta, najlepiej nadaje się po prostu odpowiedniej wielkości plecak. Do którego i 5 kg kamieni się zmieści.
Macie ochotę wyskoczyć do lasu? Chociaż na chwilę, idźcie, co? Weźcie dzieciaki, pogadajcie o przyrodzie. Znajdziecie tam piękne oderwanie od tego, co szybkie i codzienne. A termos z herbatą? Przyda się, słowo. Nigdy nie smakuje ona lepiej niż po takim spacerze, pita prosto z metalowego kubeczka.
Wiecie, kiedy w lesie jest najpiękniej? Zawsze.