Zbliżały się Leona urodziny, więc temat ich organizacji pojawił się na domowej tapecie. Chociaż właściwie u nas to jedna z kwestii całorocznych, czyli krótko mówiąc – zawsze aktualnych. Rozmowy o najulubieńszych kolegach, którzy na pewno zostaną zaproszeni, o kolorze i kształcie tortu i wymarzonych prezentach, zawsze są na topie. Kompletnie tego nie rozumiem – od czasu moich trzecich osiemnastych urodzin, straciłam zainteresowanie tematem :P
Jednak widzę jakie to ważne dla Leona i najwyraźniej udzieliła mi się jego około-imprezowa ekscytacja. Już od początku stycznia rozmyślałam, czym by go tu w tym roku zaskoczyć. Dwa lata temu zorganizowaliśmy urodziny w szkółce gotowania, rok temu było budowanie z klocków, co by tu wymyślić??? Czaszka aż dymiła. Przeczytałam chyba cały Internet, przy okazji (no nie powiem, że nie :D) zebrałam materiał na kilka wpisów o fajnych miejscach, gdzie można wyprawić dziecięcą imprezę. Im więcej szukałam i myślałam, tym mniej wiedziałam. Czy lepsze będą urodziny piłkarskie, cyrkowe czy z elementami jogi?! A może w kulkach? Kulig? A co jeśli nie będzie śniegu?! Ocierałam się o lot w kosmos, szajba na całego!
I wtedy, całkiem nagle i zupełnie przypadkowo, odzyskałam kontakt z rozumem :P decyzję oddałam w ręce Syna. W końcu miał kończyć 6 lat, duży z niego mężczyzna, niech postanowi. Leon zamyślił się, pokiwał głową i odpowiedział: “marzą mi się urodziny w domu”. “Eeee, w domu? Ale jak to? W czyim domu?” – wiem, nie wykazałam się intelektem. “U nas, mamo, po prostu chcę się bawić z kolegami w moim pokoju”. Nie po raz pierwszy moje dziecko mnie zaskoczyło. Bo ja tu wielkie przeglądanie Internetu i nie-wiadomo-czego na kiju, a on chce trzech kolegów i budować z klocków.
I wtedy okazało się, że mniej znaczy więcej
Zrezygnowałam z wielkich planów uszczęśliwiania na rzecz najprostszego na świecie spotkania dla kilku osób. Biorąc, oczywiście, na klatę, że mogło się okazać, że w sumie to wolałby coś innego i jednak smutek. Postawiłam na kameralne, domowe spotkanie z kilkoma zaledwie kolegami (i ulubioną koleżanką! ;)). Był tort, proste przekąski i niczym nieskrępowana zabawa (chociaż muszę się przyznać, że chodził mi po głowie animator… albo chociaż pokaz wielkich baniek mydlanych). Zrezygnowałam ze wszystkich fajerwerków i wodotrysków, na rzecz absolutnej prostoty.
Najlepsze ze wszystkiego było najmocniejsze na świecie wieczorne przytulenie. I jego szept: “wiesz, mamo, to były najlepsze urodziny mojego życia”. Tak, to mały specjalista od wielkich słów. I jeszcze większych wzruszeń… A potem wtulił się we mnie, mocno, mocno. I powiedział: “a za rok, to chciałbym piłkarskie! albo… jeszcze pomyślę!” :D).
Ps. O nasze urodzinowe dekoracje, jak zawsze, zadbał Pan Talerzyk.
No i super! :) My do tej pory przyjęć jeszcze nie wyprawialiśmy, bo chłopcy – mimo że na przyjęcia do kolegów czasem chadzają – nie wykazali takiej chęci. Starszy co prawda wspominał czasem, że chciałby urządzić urodziny w sali zabaw, ale jak przyszło co do czego, to uznał, że woli jednak tort w towarzystwie rodziny. Najważniejsze i tak są wciąż jeszcze prezenty, balony i łakocie na stole :)