Co widzisz, kiedy zamkniesz oczy i pomyślisz o swoim dzieciństwie? Gdyby ktoś zadał mi to pytanie, odpowiedź będzie składała się z kawałków, z malutkich, ulotnych chwil, które przesuwają mi się przed oczami kiedy wracam pamięcią w dawne czasy.
Pamiętam malutką pizzerię, do której często w weekendy zabierała nas z bratem Mama – w tym okresie powstawał pod miastem nasz dom i wycieczki “na budowę” weszły na stałe do naszego sobotnio-niedzielnego repertuaru. I kiedy zmęczeni wracaliśmy do Warszawy, zatrzymywaliśmy się, żeby coś zjeść. Zawsze w tamtym miejscu, zawsze pizzę hawajską i zawsze jedną na trzy osoby.
Pamiętam uścisk ukochanego wujka, gdy raz do roku spotykaliśmy się na lotnisku, żeby przywitać mojego dziadka, a jego przyjaciela. Był duży, silny i dobry. Zawsze pięknie pachniał i tak szczerze cieszył się na mój widok. Wskakiwałam mu na ręce, wtulałam się, a On mówił mi prosto do ucha: “Kajunia, Kajunia moja kochana…”.
Pamiętam jak Mama czytała nam z Bratem “Przygody Pchły Szachrajki”. Jak zaśmiewaliśmy się do bólu brzucha z jej oszustw i przygód – pchły, nie Mamy, oczywiście ;)
Pamiętam, że gdy Tata wyjeżdżał, mogliśmy na zmianę spać z Mamą w łóżku. Tworzyliśmy kolejki i walczyliśmy o to, wtulenie się w nią przed zaśnięciem jawiło się wtedy niczym trafienie “szóstki” w totka. Gdy była moja kolej, czułam się taka szczęśliwa, że niemalże unosiłam się nad ziemią.
Pamiętam jajka z niespodzianką czy inne drobne słodycze, które Mama pozwalała mi dorzucić do zakupowego koszyka w sklepie. Na samo wspomnienie radości, jaką takie malutkie czekoladowe jajeczko we mnie wywoływało, dziś na mojej twarzy pojawia się uśmiech.
Pamiętam zapach chleba, który raniutko przynosił do domu Dziadzio. I smak piętki, którą zawsze “wyjątkowo” pozwalała mi zjeść Babcia, czasem jeszcze była ciepła. Chrupiąca na zewnątrz, a w środku tak nieprzyzwoicie miękka.
Pamiętam euforię, jaką budził we mnie fakt, że mogę trochę dłużej zostać na podwórku i bawić się z dziećmi przed blokiem.
Pamiętam radość, jaką dawało mi wyjmowanie i ponowne układania przyborów do szycia w specjalnym koszyczku mojej Babci. Z namaszczeniem oglądałam szpulki, agrafki, naparstki, nici… Odkrywałam inny, nieznany mi świat, kuszący kolorami i niedostępnością.
Pamiętam śmingus-dyngus, jeden jedyny, który spędziłam z moim Dziadkiem. I to jak bez żadnego umiaru polewaliśmy się wodą i “wariowaliśmy”, ku rozpaczy mojej Mamy. Wszystko wtedy było mokre, zalaliśmy cały pokój, trudno mi uwierzyć, że Dziadek miał wtedy osiemdziesiąt lat! Bo bawił się z nami jak dziecko.
Wiesz o co mi chodzi? O to, że znaczenie mają rzeczy najmniejsze. Na dodatek – one najczęściej wcale nie są rzeczami. One, jak kolorowe koraliki, tworzą naszyjniki naszego życia, naszej codzienności.
Brzmi banalnie, zdaję sobie z tego sprawę. Jednak gdy rozglądam się dookoła – widzę matki zagubione w swoim pędzie do perfekcji. Żeby nie było – sama oczywiście też regularnie zatracam się w poszukiwaniu ideałów, ku nieszczęściu swemu i swojej rodziny. Dlaczego? Bo o ile w staraniu się, aby było jak najlepiej nic złego nie ma, o tyle gdy poprzeczkę stawiamy sobie zbyt wysoko – przestajemy odczuwać radość ze skoku…
Ten mój dzisiejszy tekst to taki apel do Ciebie, do siebie samej, do każdej z nas – o odpuszczanie sobie. To, co ma znaczenie dla naszych dzieci, to nasza obecność i zwracanie na nich uwagi. I drobiazgi, te maleńkie rzeczy, które poniosą w swojej pamięci przez życie.
Dla Leona to bułka z budyniem kupiona po przedszkolu. Rodzinny film w niedzielę rano. Wspólne oglądanie meczu i kibicowanie naszym. Jeden żółty tulipan. Łaskotki i śmiech do bólu brzucha. Przeczytanie tylu bajek, ile zapragnie. Kieszenie pełne kamieni. Wyrzeźbiony patyk. Sto buziaków przed snem. Ta lista jest nieskończenie długa. Ale są to okruszki, takie małe rzeczy, które są przejawem wielkiej miłości.
Dziewczynko, odpuść sobie zamartwianie się, że brak forsy na najlepsze zabawki. Że nie zwiedzacie razem Azji, bo nie masz urlopu. I to, że posłałaś dziecko do żłobka. I to że czasem nie masz siły przeczytać mu tej książeczki, a przecież wokół wszyscy trąbią o dobroczynnym wpływie wspólnej lektury. Że warzywa i owoce nie są ekologiczne, a i obiad nie zawsze. Że nie masz siły/pomysłu/czasu/funduszy na zorganizowanie cudownego weekendu, wypełnionego od rana do wieczora przyjemnościami. Że znów nie udało się pojechać na narty.
Odpuść, po prostu odpuść.
Dzięki za ten post. :)
Wspaniale piszesz. Ja też pamiętam zabawy przybornikiem do szycia! I kupowanie nowych guzików:) Staram się walczyć z dążeniem do perfekcji i odpuszczać w imię dobrej zabawy. Dlatego mój dom określają dobrze chyba dwie rzeczy: Wesołość i bałagan:)
Małe rzeczy czynią wielka sprawę! Kiedy czytałam Twój tekst, po policzkach spłynęły mi łzy, na szczęście łzy wywołane pięknymi wspomnieniami :-) Tymi z mojego dzieciństwa i tego, które na nowo przeżywam z Moją córcią. Przypomniała mi się także zasada Korowej Posypki książki “Zapomniana sztuka prawdziwego piękna”.
Nie znam tej zasady, ale zaintrygowałaś mnie :D
Tego mi dzisiaj było trzeba!