Wymarzone wakacje. Długo na nie czekaliśmy, ostatnie tygodnie 2018 roku zagryzałam zęby i wykorzystywałam resztki sił, aby zakończyć projekty i wywiązać się ze zobowiązań. Obiecaliśmy sobie, że po Nowym Roku wyjeżdżamy. Gdzieś dalej i na dłużej, reszta nie była sprecyzowana. Od słowa do kliknięcia – padło na Tajlandię. Bo wspaniała pogoda, piękne krajobrazy, ciepłe morze, bo Tomek i dzieci jeszcze tu nie byli. Ok., postanowione. Teraz miało być już z górki. Aha.
Czas szybko płynie, więc nim się obejrzałam, siedzieliśmy w samolocie do Bangkoku. Dwa szalone dni spędzone w tajskiej stolicy, potem krótki lot na Phuket, jazda taksówką i przeprawa promem. A później już z górki – po prostu wynajętą łodzią prosto na biały piasek przepięknego resortu. Tak w skrócie znaleźliśmy się na wyspie Phi Phi, określanej jako jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie… Dodam, że określanej w ten sposób w pełni zasłużenie.
Spis treści:
Nasze wakacje w raju na ziemi
Nie ma co kryć – podróż jest długa i męcząca, dzieci też nie ułatwiają sprawy. Jednak miejsce, w którym wylądowaliśmy, warte jest poświęcenia. Wyobraź sobie tylko: piasek biały i delikatny jak mąka, słońce, a na horyzoncie wszystkie możliwe odcienie błękitu, lazuru i granatu. Bujasz się w hamaku, popijając świeżego kokosa. Jest bajecznie, wręcz rajsko. Marzysz tylko o tym, by ta chwila trwała. I trwa…
Przez krótką chwilę, króciutką, miałam wrażenie, że jestem w Raju. Czas dla dzieci, dla siebie, śmiech do bólu brzucha, przepiękne widoki, mili ludzie. Nawet gdybym bardzo chciała, nie ma się do czego przyczepić. Błogostan. Wtedy właśnie, w jednej krótkiej chwili przekonaliśmy się jak życie potrafi być przewrotne. I jak blisko jest z nieba do piekła…
Monkey Beach na wyspie Phi Phi
Wszystko potoczyło się szybko. I ja szybko to opiszę, bo to wciąż zbyt świeże wspomnienia, aby je oddzielić od emocji. Popłynęliśmy obejrzeć zachód słońca na Monkey Beach– plaży małp. Drewniana łódeczka, tylko my i lokalny sternik oraz kapitan w jednym. Dobiliśmy do brzegu, który wyglądał dosłownie jak z reklamy batonika Bounty – turkus i biel konkurujące ze sobą o dominację. Szliśmy wolno z Leonem za rękę, w naszą stronę zbliżały się małpy. W końcu plaża nazwana na ich cześć, więc spodziewaliśmy się tego. Ba, powiem więcej – spotkanie było mocno upragnione, szczególnie przez Leo, który małpy (i w ogóle wszelkie zwierzęta) kocha miłością nieskończoną. Zrobiliśmy zaledwie kilka kroków, kiedy małpy podbiegły… i zaatakowały.
Do teraz nie wiem DLACZEGO, ani JAK to się stało – po prostu jedna z nich rzuciła się na Leona, szarpiąc go i gryząc. Próbowałam go obronić, niczym spod ziemi wyrósł przed nami Tomek, który również starał się je przepędzić. Jednak małp było już kilka, teraz atakowała kolejna, Leon krzyczał wniebogłosy, kilka osób, które również były na tej plaży – również wrzeszczało. Po chwili trwającej wieczność, usłyszałam w tym zgiełku „do wody!”. I wepchnęłam Leona do morza. Krzyczał dalej, był przerażony, na obu łydkach miał odciśnięte szczęki małp, w obu miejscach pojawiła się krew. Zmywałam ją wodą, mając gonitwę myśli. I nagle, zupełnie niespodziewanie – byliśmy w piekle.
Nie zrobiliśmy absolutnie nic, aby sprowokować małpy, nie mieliśmy przy sobie jedzenia, naprawdę nie ma żadnego sensownego powodu, dla którego wydarzył się ten wypadek. Wycieczka na Monkey Beach oferowana jest przez praktycznie wszystkie lokalne agencje turystyczne, przy czym nikt nie ostrzega, że takie wypadki zdarzają się tam dość często. Oczywiście dowiedziałam się o tym znacznie po fakcie, szukając informacji w Internecie. Wam pozostawiam decyzję czy wybrać się na tę plażę, pamiętajcie jednak, że w przypadku gdy małpy stają się agresywne – wystarczy wejść do wody, choćby po kostki – małpy momentalnie się wycofają. Gdybym wiedziała o tym owego feralnego dnia, oszczędzilibyśmy sobie wiele bólu, cierpienia i pieniędzy (rachunek wyniósł, bagatela, prawie 4 tysiące złotych, szczęśliwie będzie się nim martwił ubezpieczyciel).
Nie wiem jak znaleźliśmy się w łódce. Tajski przewodnik bez słów zrozumiał, że potrzebujemy lekarza. Już, teraz, natychmiast. Płynęliśmy do kliniki, Leon płakał, morze bujało. W ułamku sekundy znaleźliśmy się w środku piekła. Nie było już błękitu, ani bieli, było przerażenie i bezsilność. Oraz przytłaczające poczucie odpowiedzialności. Nie mieliśmy ze sobą dokumentów, kart, pieniędzy (jedynie jakieś drobne). W brudnych, mokrych ubraniach znaleźliśmy się w nieznanej wiosce ze zranionym dzieckiem. Ot, tak.
Wizytę w szpitalu na wyspie Phi Phi pamiętam jak przez mgłę. Oszczędzę Wam (i sobie…) opisu. Były oględziny przez miłą panią doktor, która nie mam pojęcia czemu mówiła do mnie po francusku. Była szczepionka przeciw wściekliźnie, było ostrzykiwanie ranek immunoglobulinami i był antybiotyk w kroplówce. Leżeliśmy z Leonem pod nią we dwoje, mocno w siebie wtuleni, ocieraliśmy łzy i próbowaliśmy się otrząsnąć z tego, co się wydarzyło.
Dlaczego o tym piszę?
Bo pytacie, a ja chcę być szczera. Chcę pokazać, że podróże to nie tylko wizyty w ziemskim niebie. Czasem odwiedzamy też piekło. Chcę jednak dać znać, że nawet trudne sytuacje można pokonać. Że jesteśmy, jako rodzice, w stanie znieść o wiele więcej niż nam się wydaje. I że możemy szukać wsparcia.
Mnie wspierał Tomek, który ocierał łzy i tulił mnie po fakcie, kiedy moje emocje mogły znaleźć ujście.
Ja wspierałam Leona, trzymając go za rękę, tuląc ile sił i powtarzając dziesiątki albo setki razy: „to się zaraz skończy, zaraz stąd wyjdziemy, kocham Cię!”.
Muszę napisać o jeszcze jednym rodzaju wsparcia, który stał się dla nas kluczowy. Otóż po pierwszej dawce antybiotyku, która była podana w kroplówce, Leon musi brać antybiotyk w syropie przez kolejne 5 dni. W tej sytuacji sprawdził się Multilac Baby. Był z nami prewencyjnie, w apteczce (nigdy nie ruszam się bez apteczki z dziećmi, wpis o tym jak ją odpowiednio skompletować znajdziesz na blogu). Jeśli jesteście rodzicami kilkulatków, jest spora szansa, że znacie Multilac – synbiotyk uzupełniający osłabioną florę jelitową w trakcie i po antybiotykoterapii. Nieważne czy jak w naszym przypadku antybiotyk podawany jest zapobiegawczo, czy w wyniku przedszkolnej infekcji czy innego paskudztwa.
Leon tłumaczy to sobie tak, że antybiotyk wybija wszystko, co znajdzie na swojej drodze, a synbiotyk to dobre wojska, które wprowadzają się do jego brzucha, aby go chronić J. W sumie ujął to niezbyt medycznie, ale sens chyba oddaje, co? A ja przynajmniej jedno zmartwienie mam z głowy – wiem, że w komfortowy i bezpieczny sposób dbam o przewód pokarmowy mojego Dzielnego Wojownika.
.
Będzie happy end. Przecież po burzy zawsze jest słońce. Wracaliśmy ciemną nocą, płynąc na małej łódeczce, którą miotały fale. Mój Wielki Wojownik, najdzielniejszy z dzielnych wtulił się we mnie i zasnął. Po twarzy popłynęły mi łzy. Łzy ulgi i wdzięczności, których doświadcza tylko ten, kto ociera się o niemoc…
Oj właśnie szpitale mnie przerażają na wyjazdach. Już mieliśmy tą nieprzjemność:/ Dobrze, że wszystko jest już ok:*
Najgorsze było to poczucie bezsilności… :( Też się cieszę, że to już za nami i mam wielką nadzieję na bezproblemową i radosną dalszą część podróży! :) Serdeczności!
Straszna historia. Jako matka nie dziwię się, że tak to przeżyliście. My mieliśmy okropną przygodę ze zdrowiem w Uzbekistanie. Też skończyło się na antybiotyku i probiotykach, więc doskonale rozumiem co czujesz. Choć my byliśmy bez dzieci, a o małych ludzi człowiek martwi się jeszcze bardziej !
Dobrze, że to już za Wami. Oby reszta wakacji była cudowna i wymarzona!
Oj, dokładnie tak – te zmartwienia rozumie chyba tylko ten, kto przeżył podobną “przygodę”. Teraz regenerujemy się na plaży i jest wspaniale! :)
Byłam tam w listopadzie. Przecudowne miejsce. Ale z przerażeniem obserwowałam jak turyści wabią małby jedzeniem żeby sobie z nimi zrobić fotki. Małpy skakały ze skał do wody żeby podpłynąć do ludzi po jedzenie! Zwykłe zadrapanie może być groźne a co dopiero taki atak.
Dla mnie w ogóle ta agresja małp w tamtym miejscu jest dość zagadkowa – spotkałam małpy już kilka razy w naturalnym środowisku i zwykle były ciekawskie lub po prostu obojętne. Tego też spodziewałam się na tej plaży…
Byliśmy na tej plaży i małpki był przyjazne. Co więcej one umięją pływać, więc najwidoczniej czegoś broniły.
Teraz pozostaje nam tylko gdybać, mamy kilka teorii (że był już koniec dnia, że podobno wcześniej turyści je zezłościli, że uznali, że dziecko jest “najsłabszym osobnikiem w stadzie i inne). Najważniejsze, że już wszystko ok :)
A może dziecko zezłościło małpy.
Nie, szłam z Leonem za rękę, więc wiem, że podchodził spokojnie i ufnie do nich. Nie wiemy co je sprowokowało…
Niestety na te małpy trzeba uważac bo faktycznie atakują bez powodu (albo my po prostu nie znamy powodu) Mnie też zaatakowały chociaż tylko sobie stałam bez żadnego jedzenia. Na szczęście nie zostałam pogryziona ale uciekając do wody zaliczyłam dzwona i mocne przetarcie nogi które niestety długo się goiło. Może próbują dać nam do zrozumienia że to ich plaża i mają dość ludzi. Przykro że Twoje dziecko zostało pogryzione i małpy zepsuły wam wymarzone wakacje. Mam nadzieję że wszystko się szybko zagoiło :)
Będąc na wycieczce przy Plaży Małp, przewodnik powiedział, że każdy schodzi na własną odpowiedzialność… Bo małpy są agresywne bez powodu… Szkoda, że nie pisze się o tym więcej… Mam nadzieję, że Leo już się pozbierał…. Życzę powodzenia ?
Dziękujemy! Tak, Leo pozbierany od kolejnego dnia właściwie. Gdyby nie wizyty w klinikach na podanie kolejnych dawek szczepionki przeciw wściekliźnie, pewnie by już o tym nie myślał :)
A my wlansie będąc w tym hotelu tydzień przed wami co wy zostaliśmy ostrzeżeni przez recepcje zeby nie jechać na te wyspę bo małpy tam atakują :( uściski dla Was
Mieliście więcej szczęścia niż my :). Chociaż z wielu osób, które tego dnia przypłynęły na tę plażę, małpa zaatakowała tylko Leo i jedną kobietę (szczęśliwie u niej nie przebiła się przez skórę, więc skończyło się tak naprawdę na “uszczypnięciu” paszczą).
Byliśmy we wrzesniu 2018 roku z mężem w Tajlandii i opływalismy wszystkie te piekne wyspy ze zorganizowaną wycieczką,ale nasz przytomny przewodnik, kategorycznie zabronił nam schodzenia na tą wyspę “Małp”informujac o realnym zagrozeniu.Bogu dzięki że wszyscy go posłuchaliśmy.
Podstawowa zasad… jeśli gdzieś jadę, to czytam o miejscach, które planuję odwiedzić. Nie tylko co jest fajne, ale szukam informacji o zagrożeniach, ryzyku, żeby zaoszczędzić sobie takich niespodzianek. Zabieranie ze soba dziecka w takie miejsce bez uprzedniego sprawdzenia informacji o nim jest trochę nieodpowiedzialne… Dziwne też, ze nie byliście wczesniej zaszczepieni na wściekliznę. To się bardzo przydaje w każdym kraju, w którym sa np. makaki. Te małpy są przyzwyczajane do tego, ze turyści je karmią. Gdy nie dostaja tego czego chcą, to mogą zaatakować. Potrafią też być zwyczajnie złośliwe i terytorialne. Taka ich natura, bardzo przypomina ludzką, prawda?
A i jeszcze taka porada – nie uśmiechajcie się do małp. W języku małp uśmiech to szczerzenie zębów. A szczerzenie zębów, to wyzwanie i prowokowanie do ataku. Podobnie jak patrzenie w oczy. Działa to na psy, działa na małpy.
Piękna wyspa, z chęcią się tam wybiorę :)
Ale tam pięknie… łał